Dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej?! Dlaczego nie zorientowałam się, że… dziecko Jenny Brook żyje?
Jest radosnym, pięcioletnim chłopcem.
– Gdzie ona jest, do cholery?! – David z wściekłością rzucił słuchawkę. – Nemechek mówi, że wyjechała ze szpitala o piątej. Już dawno powinna być w domu!
– Rozdrażniony spojrzał niechętnie na Glickmana, który z apetytem zajadał chiński makaron.
– Powiem ci, że ta sprawa cholernie się skomplikowała – mruknął, zwinnie chwytając go pałeczkami.
– Zaczęło się banalnie, od oskarżenia o błąd w sztuce, a skończyło na serii zabójstw. Co będzie dalej?
– Sam chciałbym wiedzieć. – David obrócił się do okna i spojrzał na stalowoszare chmury, które szczelnie zasnuły niebo. Zrobiło się późno. Zwykle o tej porze szedł do domu, dziś jednak chciał spokojnie przemyśleć parę spraw. A nigdzie nie myślało mu się lepiej niż właśnie przy tym wielkim oknie.
– Swoją drogą, niezła metoda z tym podrzynaniem gardeł – zauważył Glickman sarkastycznie. – Człowieku, ile przy tym krwi! Jak w rzeźni. Trzeba mieć stalowe nerwy!
– Albo być doprowadzonym do ostateczności.
– Słuchaj, wcale nie tak łatwo zabić człowieka w taki sposób. – Glickman machnął pałeczką jak nożem. – Żeby przeciąć tętnicę, trzeba podejść naprawdę blisko. A przecież są mniej skomplikowane metody.
– Widzę, że przemyślałeś temat…
– A ty nie? Każdy ma swoje mroczne fantazje. I kogoś, kogo chętnie posłałby na tamten świat. Mnie się wydaje, że nietrudno zabić człowieka, i to wcale nie musi być prymitywna zbrodnia. Inteligentny morderca działa subtelnie. Sięgnie po truciznę albo inny specyfik, który nie pozostawia śladów w organizmie ofiary. Nie wiem jak ty, ale ja wierzę w morderstwo doskonałe.
– Zapominasz o jednym.
– O czym?
– O satysfakcji. Skąd ją czerpać, skoro ofiara nie cierpi?
– No tak, jest z tym pewien problem – zgodził się Glickman. – Ale i to da się załatwić. Przecież ofiarę można przedtem zastraszyć. Zastosować terror psychiczny. Wysłać list z pogróżkami.
David poruszył się niespokojnie. Przypomniał sobie czaszkę narysowaną czerwonym sprejem. Nie mógł uwolnić się od dręczącego przeczucia, iż nadciąga katastrofa. Wstał i zaczął się pakować. Nie ma sensu tu siedzieć. Równie dobrze może zadręczać się u matki.
– Jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju – przyznał Glickman, kończąc kolację. – To EKG, wiesz… Tanaka i Richter zostali zamordowani w wyjątkowo krwawy sposób. Skoro morderca nie miał psychicznych oporów, żeby ich zaszlachtować, dlaczego w przypadku O'Brien upozorował atak serca?
– W prokuraturze nauczyłem się jednego. Nigdy nie doszukuj się logiki w działaniu mordercy – wyrecytował David, zamykając teczkę.
– Święte słowa. Tak czy owak, zabójca zadał sobie sporo trudu, żeby zrzucić winę na Kate Chesne.
David, który chwytał już za klamkę, gwałtownie się zatrzymał.
– Co powiedziałeś?
– Że zadał sobie sporo trudu, żeby wina spadła na kogoś innego.
– Nie! Użyłeś innego sformułowania. Powiedziałeś: „zrzucić winę", tak?
– Może i tak. A co?
– Komu zwykle wytacza się proces, gdy pacjent umiera nagle na stole operacyjnym?
– Z reguły wina rozkłada się między… – Glickman umilkł. – Chryste! Dlaczego o tym nie pomyślałem?!
David złapał za telefon i gorączkowo wystukał numer policji. W myślach przeklinał siebie za krótkowzroczność i głupotę. Zabójca przez cały czas jest blisko. Obserwował sytuację, wyczekiwał na dogodną chwilę. Wiedział, że Kate prowadzi prywatne dochodzenie, że zbliża się do poznania prawdy. Wtedy się przestraszył. Tak bardzo, że zaczął ich śledzić. A kto wie, czy nie na tyle, by popełnić jeszcze jedną zbrodnię.
Dochodziło wpół do szóstej. O tej porze większość pracowników archiwum dokumentacji medycznej była już w drodze do domu. Nadąsana rejestratorka, która pełniła samotną wartę przy komputerze, bez entuzjazmu przyjęła od Kate formularz zamówienia.
– Ta osoba nie żyje – burknęła, wpatrując się w informacje, które wyrzucił komputer.
– Wiem. – Kate z niechęcią wspomniała ostatnią próbę wyciągnięcia karty z archiwum zgonów.
– Nie mam tej osoby w bazie danych.
– Rozumiem. Czy mimo wszystko mogę dostać jej kartę?
– To trochę potrwa. Nie może pani przyjść jutro? Kate miała ochotę złapać ją za falbaniastą bluzkę i potrząsnąć.
– Karta jest mi potrzebna teraz! – Z trudem pohamowała się, by nie krzyknąć, że to sprawa życia lub śmierci.
Rejestratorka spojrzała na zegarek, postukała ołówkiem w biurko, a potem wstała i bez pośpiechu poszła do kartoteki. Kwadrans później Kate usiadła przy małym stoliku w rogu sali i spojrzała na okładkę: Brook, płeć żeńska. Dziewczynka nawet nie miała imienia.
Zaczęła przeglądać dokumentację, ale nie znalazła w niej nowych informacji. Dziecko zmarło siedemnastego sierpnia o drugiej w nocy z powodu niedotlenienia mózgu. Na wszelki wypadek porównała zapiski z tymi, które znalazły się w karcie Jenny. Kopię miała ze sobą. Czytała je setki razy, lecz dopiero teraz zwróciła uwagę na adnotację u dołu jednej strony: „W rodzinie ciężarnej były przypadki rozszczepienia kręgosłupa, w związku z tym zalecono badania prenatalne. W osiemnastym tygodniu ciąży wykonano amniopunkcję. Wyniki nie wykazały żadnych zmian w budowie płodu".
Amniopunkcja. Lekarz pobrał próbkę wód płodowych, by sprawdzić, czy dziecko nie ma wad wrodzonych. Przy okazji mógł określić jego płeć.
Wyniki amniopunkcji nie zostały dołączone do karty Jenny Brook. Nie była tym zaskoczona. Pewnie znalazły się w karcie przechowywanej w klinice Tanaki. A ta, jak wiadomo, przepadła.
Zostawiła karty na stoliku i podeszła do rejestratorki.
– Chciałabym prosić o wyszukanie jeszcze jednej karty.
– Też z archiwum zgonów?
– Nie, ta osoba żyje.
– Nazwisko?
– William Santini.
Tym razem poszukiwania zajęły niecałe pięć minut. Kate wzięła kartę, ale długo jej nie otwierała. Bała się zajrzeć do środka. Stała więc przy kontuarze i zastanawiała się, czy rzeczywiście chce poznać prawdę.
Po chwili ostrożnie otworzyła kartę. Na pierwszej stronie znajdował się akt urodzenia.
Imię i nazwisko: William Santini Data urodzenia: 17 sierpnia Godzina: 3:00
Siedemnasty sierpnia, ta sama data. Tylko pory różne. Równą godzinę po tym, jak córeczka Jenny Brook zeszła z tego świata, pojawił się na nim William Santini.
Dwoje dzieci. Jedno zmarło, drugie żyje. Czy trzeba lepszego pretekstu, by zabić?
– Nie mów, że kazali ci uzupełnić zapiski w dokumentacji! – usłyszała za sobą wesoły tubalny głos.
Z przerażenia struchlała, nie straciła jednak zimnej krwi. Zanim Guy Santini zdążył do niej podejść, złożyła dokumenty i zamknęła kartę. Obawiała się, że dojrzy nazwisko na okładce, więc przycisnęła ją siebie.
– Chciałam sprawdzić, czy uzupełniłam wszystkie wpisy – skłamała gładko. – A ty co tu robisz o tej porze?
– Samochód jest znowu w naprawie, więc muszę czekać na Susan. Pomyślałem, że odwalę papierkową robotę. Gdzie ta baba znów polazła? – zirytował się, widząc puste miejsce przy komputerze.
– Przed chwilą tu była – odparła, przesuwając się dyskretnie do wyjścia.
– Słyszałaś o żonie Avery'ego? W sumie lepiej, że umarła, bo… – Spojrzał na nią, a ona ze strachu zesztywniała. Do drzwi zabrakło jej dwóch kroków.