Выбрать главу

Jacek Komuda

Ilustracje

Hubert Czajkowski

Lublin 2007

Co za świat, co za świat, groźny, dziki, zabójczy.

Świat ucisku i przemocy.

Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu i miłosierdzia.

Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia...

Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek,

kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad...

Władysław Łoziński „Prawem i Lewem"

Wilczyca

1 . Infamis w opałach

Chędożą ją już ?

- Jankiel nie dał znaku! - Cicho chłopy! - syknął Kołdun, rozpychając się w tłumie. Smarknął na ziemię z prawej dziurki, otarł nos dłonią, a dłoń o poszarzałą watowana siermięgę. Potem popluł w ręce i złapał stylisko siekiery. - Zaraz wylizie, mówię wam. Jach wychynie, to go w łeb. W łeb, chłopy! Walić ile wlezie!

Przytulili się do nieheblowanych bali, skulili w podsieniach żydowskiej karczmy przy głównym rynku w Lutowiskach.

- Oj, strach - wyszeptał nabożnie Iwaszko i przeżegnał się po prawosławnemu, z prawa na lewo. - Ślachcic to przecie, panocek jasny. A kto na pana rękę podniesie, tego w Przemyślu konikami rozrywają, a mistrz małodobry skórę drze i członki ćwiartuje…

- Jaki on tam ślachcic - żachnął się Kołdun i z niepokojem stwierdził, że tłumek chłopów wyraźnie się zmniejszył. - Wywołaniec, psi syn ! Samemu słyszał, jak go obwoływali na rynku w Przemyślu. Takiego zabić nie grzech!

- Straszny on! - mruknął Janko, muzykant z karczmy Jankiela. - Charakterny chłop. A jak hycnie, jak szablą wywinie, zaraz głowy spadną. Spadną głowy, oj, mówię!

- Bacz, cobyś się w gacie nie posrał. A co on - diabeł?

Znów ktoś odłączył się od gromady. Kołtun zaklął z cicha.

- Nagroda za niego jest, słyszeliśta? Dwa tysiące czerwonych daje pan starosta Krasicki. Widzieliście tyle złota naraz, psiejuchy?

- Dwa tysiące? Boże miłościw. To ile to by za to rzepy było! - rzekł przygłupi Chochoł, który służył w stajni u Jankiela za miskę strawy i znoszony przyodziewek. Pochylił drewniane widły i nasunął mocniej na oczy futrzaną czapę.

- Rzepy? Do końca życia słoninę żreć będziesz, kpie!

- A ja wam mówię, czart to prawdziwy. Oczy jak u leszego płonące, pazury jak u brukołaka...

- Bacz ty pod nogi, czyś se łapci nie ojszczał - zadrwił Kołtun. - Sprawdź, czy ci do chałupy nie hycnął i twojej Jewki nie swadźbi! W łeb walić, powiadam, ile wlezie. A jak na ziemię padnie, to sprawdzić, czy dycha, i zaraz go w łyka wiązać! A ty, Janko, ode drzwi odstąp, bo tchórzy nam nie trza. Sami się nagrodą podzielim.

- Cisza! - syknął Iwaszko. - Baczcie, czy Jankiel znak daje.

Z tyłu załomotały końskie kopyta. Kołtun poczuł, jak chłopi skuleni za nim zaczynają przyciskać go do drewnianej ściany karczmy. Ktoś jęknął, ktoś inny uciekł; Kołtun usłyszał oddalające się kroki. Odwrócił się i zamarł.

Przed karczmę zajechało trzech jeźdźców. Powoli zsiadali z wierzchowców, wiązali rumaki do koniowiązów. Ruszyli w stronę budowli, nie zważając na kupy końskiego i krowiego nawozu, idąc na wprost przez wielką kałużę gnojówki. Szli na Kołtuna, a na ich widok chłopi rozsuwali się na boki, umykali chyłkiem za karczmę albo za sagi z drewnem. Kołtun od razu zrozumiał, z kim ma do czynienia. To byli lepsi goście, a nie zwykłe chłopy z Lutowisk czy Hoczwi... Bryganci z gościńca albo szlachetnie urodzeni grasanci. A może nawet wolontarze z jakiejś chorągwi kwarcianej...

Pierwszy z nowo przybyłych był niski, zgarbiony, z przetrąconym, krzywym nosem. Jego ślepia, przypominające oczy drapieżnego ptaka, spoglądały chytrze spod zbyt dużej, opuszczonej na czoło zardzewiałej misiurki. Było w nich tyle pogardy, dumy i zuchwałości, że pod Kołtunem ugięły się nogi. Przy boku szlachetki wisiała ogromna szabla w czarnej, inkrustowanej srebrem pochwie, puginał i pistolet. Żupan miał obdarty, brudny i wręcz utytłany w gnoju i błocie. Jednak słońce odbijało złote blaski od wypolerowanego ryngrafu z Matką Boską na szyi swawolnika. Drugi z brygantów był wysoki, chudy jak chmielowa tyka, odziany w krótki rajtrok i rajtarskie buty sięgające powyżej kolan. Długie, natłuszczone wąsy opadały mu aż do ramion. Pierś przecinał pas od zarzuconego na plecy bandoletu, a przy boku kołysał się ciężki pałasz zakończony ozdobnym, aczkolwiek zardzewiałym koszem. Trzeci był młodszy, wysoko podgolony i odziany w żupanik z samodziału. Jego twarz szpeciły blizny i krosty od francuskiej choroby.

- Co tu robicie, chamy?! - zagadał ten w misiurce, zionąc złością i piwem. - Czekacie na kogo? A może na czatach warujecie?

Tłumek chłopów przerzedził się już mocno. Kołtun stwierdził z niepokojem, że pozostało przy nim jedynie kilku najodważniejszych, a i ci odsuwali się wolno na bezpieczną odległość.

- Ty! - rzucił wściekle brygant w stronę Kołtuna. - Ty nam powiesz. Jestli w karczmie możny szlachcic?

- A ty dokąd, chłopie?! - krzyknął wysoki w stronę Janka muzykanta, który chciał umknąć bokiem. - Siedź na rzyci, kiedy pan pyta!

- Darujcie zdrowiem, panockowie jaśni! - zawył Janko i padł na kolana. - Powiem, powiem, wszytko powiem!

- Jestli w karczmie pan Białoskórski? - głos konusa był nawykły do rozkazywania. Kołtun zrozumiał w lot, że naprawdę nie warto było mu się sprzeciwiać. - Gadaj, bo oćwiczę! A wcześniej sam nam w zębach knuta przyniesiesz.

- Jako żywo! Jako żywo! - zakwilił Janko. - Wszytko powiem, jeno nie bijcie! Pan Białoskórski jest w alkierzu. Nynie Jadźkę chędoży. Albo już przechędożył... - dodał ciszej muzykant.

Szlachcice spojrzeli po sobie i zarechotali głośno. Wysoki podkręcił wąsa.

- Do domów, chamy! - warknął niski. - A jak mi który z chałupy wylezie, pasy będę drzeć!

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopi rozpierzchli się jak stado kurcząt. Chochoł pośliznął się, łapcie rozjechały się pod nim w błocie i rymnął jak długi, waląc łbem w koniowiąz. Iwaszko złapał go za ramię, poderwał na nogi.

- No, mości panowie! - rzekł francowaty. - Szable poluźnijmy i do roboty!

- Ot i pogawędzimy z Białoskórskim.

Wysoki popluł w ogromne dłonie i chwycił pałasz. Ten w misiurce złapał za szablę. Ruszyli do drzwi. Francowaty otworzył odrzwia kopniakiem, a potem wszyscy wpadli do środka.

Kołtun wyjrzał zza węgła. Przycupnął i wytężył słuch.

- Bij! Zabij! - ryknął jakiś głos w karczmie. Kołtun usłyszał łomot, od którego włosy stanęły mu dęba, świst szabel, brzęk zderzających się ostrzy, łoskot przewracanych stołów, ław, tłuczonych mis i Bóg wie czego jeszcze.

- Z lewej, Ruksza! Z lewej! Bij. A równo!

Ktoś zacharczał głośno, zwalił się z łoskotem na ziemię, a dźwięk zderzających się ostrzy zabrzmiał ciszej.

- Psi synuuuu! - zawył jakiś głos. Kołtun zadrżał, gdy rozpoznał, że krzyczał najmniejszy ze zbójeckiej kompanii.

Głos przeszedł w jęk, potem w charczenie i wszystko ucichło. Kołtun poczuł, że zimny pot zrosił mu czoło. Ramiona zadygotały.

We wnętrzu karczmy odezwały się kroki. Nagle drzwi otwarły się ze skrzypieniem. Chłop zamarł...

W wejściu stał mały szlachetka ze złamanym nosem. Był bez szabli, obiema rękami trzymał się za brzuch.

Z okropnej rany tryskała krew, spływała na żupan, na błoto, na safianowe buty...

Szlachcic zrobił sztywny krok, potem drugi, jeszcze jeden... Kołtun dojrzał w jego oczach śmiertelną bladość. Brygant zachwiał się, padł na kolana w kałużę gnojówki, a potem zwalił twarzą w błoto, zadygotał, zacharczał i znieruchomiał.

Kołtun przeżegnał się. Dygotał tak, że zęby dzwoniły mu jak kastaniety. Jednak przemógł się i przestąpił próg. Szedł skulony, zgarbiony, z siekierą w dłoniach. Obszerna sień była pusta. Drzwi do izby gościnnej stały otworem.