- A więc wyjechało ich tylko trzech? Młodzieniaszek Gintowt, Białoskórski i jeszcze jeden chłop?
- Jakiż on tam młodzieniaszek - wyszeptał Ormianin. - Panie wielmożny, sodomija tu była. Jak się z panami Rytarowskimi bili, czapka mu spadła, a pod czapką warkocze i wianek były ukryte. Panna to w męskim stroju. Tfu, co mówię, panna! Diablica przez Złego zesłana na pokuszenie rodzaju ludzkiego! Wasza miłość, ona w karczmie sama jedna wszystkich Rytarowskich usiekła, spod szabli im uciekała. Czary w tym były musi jakie! Ja już myślał, czyby do Rzeszowa, do ojców dominikanów nie dać znać, aby wybadali, czy ona nie z diabłem w zmowie. A jak nawet nie z diabłem, to z płanetnikami. A jak nie z płanetnikami, to już na pewno z Żydami lichwiarzami z Leska. A jak nawet nie z Żydami, to z Chaimem Kabalistą, co drugą karczmę tu obok postawił i interesy mi psuje, a i magią na pewno się para! Ech, żeby to w Rzeczy było albo w innym nie tak barbarzyńskim kraju, zaraz bym mu stosik zapalił.
- A Białoskórski? - przerwał mu Dydyński. - Zdrów i cały wyszedł ze zwady?
- Białoskórski nawet nie pisnął, bo związany na ławie leżał, jako nie przymierzając ten półgęsek, co tu na powale wisi.
- Dokąd pojechali?
- Na północ, pewnikiem do Przemyśla, bo tam sądy grodzkie i kat zawzięty okrutnie na swawolników. A i pan starosta hultajom nie przepuszcza.
Dydyński rzucił karczmarzowi koronnego dziesiątaka. Odwrócił się do Szawiłły i Mikłusza.
- Co o tym myślicie?
- Na Przemyśl ruszył - mruknął Mikłusz. - Dojdziem łyka w Ustrzykach, a jak nie tam, to za Krościenkiem, na trakcie.
Szawiłła pokręcił głową.
- We wszystkich karczmach i w okolicznych wsiach gadają tylko o tym, jak jakaś panna poszczerbiła Rytarowskich i ubiła samego hrabiego Eysymonta, co to mu od gorzałki rozum się we łbie pomieszał. Żeby to był jakiś nieznany szaraczek, tedyby może i go poniechali, ale że to niewiasta... Kto jak kto, ale bracia Rosińscy i ich tatko nie przepuściliby okazji, aby skrzyżować z nią szable. Myślę zatem, że panna pojechała inną drogą.
- I jeszcze bardziej ryzykowała? W górach są beskidnicy i sabaci.
- Bez ryzyka nie ma łotrzyka.
- To jak powinniśmy jechać? Na Przemyśl? Na Ralskie?
- Na piwo! - huknął Mikłusz, stawiając na dębowym stole trzy cynowe kufle pełne pienistego trunku.
Wypili. Szawiłła wyjął z mieszka dziwną sześciokątną monetę z dziurką pośrodku. W blasku świec zabłysły na niej zawijasy i znaki. Kozak rzucił monetę na stół, postawił ją, zakręcił, aż zafurkotało, i zanucił:
Słyszałem od ludzi starych,
Że ta wódka okowita bardzo wadzi.
Niejednego ona człowieka z tego świata zgładzi!
- Jak reszka, to na Przemyśl pojedziemy! - zakrzyknął. - A jak korol, to na Ralskie.
Nie bardzo wiadomo było, czym różniła się reszka od króla, bo na obydwu stronach monety były podobne znaczki. Jednak gdy moneta brzękła i upadła na stół, Szawiłła uśmiechnął się od ucha do ucha i zakrzyknął:
- Na Ralskie!
Mikłusz i Dydyński złapali za kufle.
- No to na Ralskie - zadecydował Dydyński i jednym tchem osuszył naczynie do połowy.
11. Białoskórski przerażony
Po rozstaniu z Kołtunem Eufrozyna przestała się spieszyć. Był już prawie wieczór, a oni nie dojechali jeszcze do Hoczwi. Zatrzymali się na popas nad Sanem, na kamienistym pagórku w pobliżu rzeki. Szlachcianka zsiadła z konia, przecięła więzy na nogach Białoskórskiego i zepchnęła go z wierzchowca tak mocno, że szlachcic zwalił się na kamienie. Dziewczyna rozkulbaczyła konie i puściła je, by podjadły trochę wyschłej trawy, a sama chwyciła olstra z pistoletami, jakąś wypchaną sakwę i zeskoczyła po głazach na brzeg rzeki. Białoskórski widział, jak zaczerpnęła ręką wody, a potem... To, co stało się potem, sprawiło, że przeszły go ciarki. Panna Eufrozyna Gintowt zrzuciła żupanik, giezło i poczęła obmywać się w rzece.
Infamis patrzył. Spoglądał łakomym wzrokiem na jej krągłości, uformowane jak kopułki w najpiękniejszej cerkwi Bieszczadu, a nade wszystko to, czego nie widział z bliska, gdyż leżał zbyt daleko - wdzięczny gaiczek kryjący źródełko miłości, gotowe napoić spragnionego konika...
Jasny szlag!
Nagle Białoskórski zamarł. Zobaczył kątem oka, że z juków rzuconych niedbale na kamienie kilka kroków dalej wystawała rękojeść jego szabli.
Swawolnik wstał z trudem. Powoli, ostrożnie przesuwał się w prawo, wpatrzony w sylwetkę panny Gintowt tam, na dole. Jeszcze chwila, jeszcze moment...
Dotarł do szabli. Opadł przy niej i związanymi z tyłu rękoma chwycił rękojeść.
Nagle w płucach mu zarzęziło, zakrztusił się śliną i krwią, serce zabiło mu niespokojnie. Do wszystkich diabłów, brakowało tylko tego, aby zakasłał i zwrócił na siebie uwagę. Z wysiłkiem zdusił oddech, wyciągnął ostrze do połowy, oparł o nie więzy i począł przesuwać w górę i w dół.
Zachrypiał, bo w płucach znów zarzęziło mu głośno. Przeklęte suchoty dopadły go przed ośmioma laty, na wyprawie na Wołoszczyznę. Zmagał się z nimi, udawał, że nie dzieje się nic wielkiego, ale i tak wiedział dobrze, że przez te przeklęte płuca przyjdzie mu kiedyś zatańcować ze śmiercią. Jednak jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz.
Niżej, na brzegu rzeki, Eufrozyna zamarła. Stała i nasłuchiwała. Czarne plamy zawirowały przed oczyma Białoskórskiego. Czekał z napięciem na każdy ruch panny Gintowt. Jednak... Jednak szlachcianka się nie odwróciła.
Więzy poluzowały się, osłabły!
Jeszcze chwila, jeszcze jedno mgnienie oka...
Eufrozyna wróciła do mycia, odrzuciła w tył długie, czarne, mokre włosy...
Więzy puściły. Białoskórski odskoczył w bok, porwał swoją szablę. Zwykle taką broń nazywano zygmuntówkami, od imienia Jego Królewskiej Mości Zygmunta III, pan Maciej jednak, były rokoszanin, obrońca wolności i przywilejów, nie lubił monarchy, który przeniósł stolicę Rzeczypospolitej ze wspaniałego Krakowa do zaściankowej, mazowieckiej Warszawy. Dlatego zamiast zygmuntówką nazywał swoją szablę rokoszanką.
W tej chwili nie miało to jednak wielkiego znaczenia. Pan Białoskórski stał, wpatrując się w Eufrozynę, która na brzegu Sanu ochlapywała się wodą. Wywołaniec roztarł zesztywniałe dłonie, splunął, rozkasłał się, a potem ruszył do tyłu. Odwrócił się, powoli wszedł między drzewa i... Krzyknął z przerażenia!
Eufrozyna stała przed nim!
Sama!
Z szablą!
W delii!
Nie była to już panna z zapyziałego zaścianka, która w męskim przebraniu zgłosiła się w Lutowiskach, aby zawieźć Białoskórskiego do starosty. Eufrozyna zmieniła się, spotężniała... Nie miała na sobie spłowiałego, przykrótkiego żupanika, ale karmazynowa delię obszytą czarnym wilczurem, rysi kołpak, dostatni czerwonawy żupan przepasany wzorzystym pasem.
Panna krzyknęła ostrzegawczo i cięła. Białoskórski w ostatniej chwili sparował uderzenie. Było tak silne, że rzuciło go w tył. Nim zdołał unieść broń, Eufrozyna chlasnęła znowu; z zamachu odbiła ostrze Białoskórskiego w bok, pchnęła szlachcica na ziemię, poprawiła uderzeniem płazem i wybiła przeciwnikowi rokoszankę z dłoni. Szabla wyleciała łukiem, obróciła się w locie, zafurkotała i wbiła w pień wiekowego buka, zakołysała. Białoskórski chciał odskoczyć - nie zdążył. Dziewczyna była szybka jak żmija, okręciła się jak turecka tancerka, zamierzyła szablą, ale nie uderzyła ostrzem! Z całych sił walnęła Białoskórskiego w łeb płazem szabli. Szlachcic zachwiał się, chwycił Eufrozynę za kołnierz, a w tej samej chwili panna Gintowt z zamachem uderzyła go w pierś i poprawiła kopniakiem.
Białoskórski upadł na bok, zacharczał, splunął krwią. Szlachcianka przyskoczyła bliżej. Obojętnym ruchem kopnęła go w brzuch. Gdy infamis się poderwał, dostał w twarz, zwalił się na ziemię, przeturlał. Kopniak rzucił go dalej, po kamieniach. Białoskórski otrzymał cios płazem w łeb, wypluł dwa zęby, przewalił się na bok i wtedy niewiasta dokopała mu jeszcze w bok, aż chrupnęły żebra. Swawolnik jęknął, a potem zawył boleśnie.