Stanęła nad nim dumna, blada, z gniewem płonącym w pięknych czarnych oczach.
- Pamiętasz mnie?! - syknęła jak harpia. - Pamiętasz, psi synu, wierszokleto za trzy grosze? Pamiętasz, jak zabrałeś mnie z domu, jak prawiłeś dusery? Nazywałeś wielką miłością?! A potem osławiłeś jak zwykłą przechodkę, jak parszywą meretrycę na gościńcu pod Lwowem.
Białoskórski zadygotał. Jezu Chryste! Tak... To była ona... Szlachecka córka, którą zbałamucił... Kiedy? I która to była? Do diaska, Białoskórski nigdy nie zaprzątał sobie tym głowy. W swoim życiu pozbawił wianka tylu niewiast, że nie mógł się doliczyć, czy była to Sonka spod Halicza, panna Zofia z senatorskiego rodu, małżonka kasztelana albo wojewody, czy też zwykła nadobna mieszczaneczka z Sanoka?
- Wy... wybacz, waćpanna - skłamał przez poranione wargi. - Ja nie... chciałem. Ja cię naprawdę miłowałem... Ja byłem głu...
Dopadła do niego szybciej, nim zdołał skulić się między kamieniami. Dwa celne kopniaki i uderzenie płazem szabli pozbawiły go tchu.
- Siedem lat, skurwysynu! Siedem lat czekałam na chwilę, gdy będę mogła zabrać cię tam, gdzie odpokutujesz za wszystkie swoje grzechy! Straciłam wszystko, sprzedałam nawet mą własną duszę, aby tylko odpłacić ci pięknym za nadobne.
Eufrozyna przyłożyła szlachcicowi sztych szabli do szyi, przycisnęła tak mocno, iż Białoskórski nie był w stanie nawet drgnąć.
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć, panie Białoskórski. Pozwól, waść, że będę twoim preceptorem w czasie naszej krótkiej podróży. Oto pierwsza nauka. Tak właśnie wygląda strach. Posmakuj go, panie bracie, bo tam, dokąd się wybierasz, będzie go co niemiara.
- Dokąd jedziemy? - wychrypiał Białoskórski. - Do piekła?
- Pojedziesz teraz bez więzów. Jednak nie próbuj uciekać. Zrobisz krok w prawo albo w lewo, a połamię ci wszystkie kości. Umiem to zrobić tak, byś mógł poruszać się jedynie, pełzając, jak glista albo padalec, ale pozostał żywy. Bo zaprawdę dowiozę cię żywego tam, gdzie zapłacisz za wszystkie swoje grzechy!
Białoskórski nie pomyślał nawet, że mógłby raz jeszcze spróbować ucieczki. Bał się, bał się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. A strach był uczuciem prawie nieznanym jego duszy.
I jeszcze jedno intrygowało go niezmiernie. Dlaczego Eufrozyna nie nosiła krzyżyka? Czyżby zaprzedała duszę diabłu?
12. Kołtun
Wjechali na bród. Konie rżały, uderzały z łoskotem kopytami o mokre kamienie. Ich kwik był głośniejszy niż szum wody spadającej ze skalnych progów i rozbijającej się na pojedyncze bryzgi na skałach poniżej. Dydyński jechał pierwszy, za nim hajduk Mikłusz z revolwerą wyjętą z olstra. Pochód zamykał Szawiłła. Rozglądali się czujnie na boki. W tym miejscu często zasadzali się na podróżnych beskidnicy i inne łotrostwo.
- Wasza miłość! - rzucił Szawiłła. - Człek jakiś jest na skałach na dole!
Wstrzymali konie. Dydyński spojrzał w dół, zmrużył oczy, starając się dostrzec wśród bryzgów wody ludzką sylwetkę.
- Gdzieś ty człowieka widział, chłopie? - rzekł Mikłusz. - Gorzałka na oczy ci padła?
- Tam jest, o, widzicie, gramoli się z wody. Żyw jest, a jam myślał, że to trup. Albo utopiec.
- Sprawdźmy to.
Dojechali do końca brodu, skręcili pod drzewa, zjechali na dół, omijając płytkie rozlewiska i sterty gałęzi. Wychynęli na kamienisty brzeg, jechali przez chwilę między wielkimi głazami i postrzępionymi skałami. Szawiłła wskazał kierunek. Rzeczywiście! Niebawem dostrzegli jakiś kształt ruszający się we wgłębieniu między dwoma płytami skalnymi. Podjechali bliżej i wówczas doszedł do nich cichy jęk.
Pomiędzy kamieniami szamotał się chłop w porwanej świtce. Miał rozwaloną głowę, z której sączyła się krew. Dygotał z zimna i próbował wstać. Nie bardzo mu się to udawało - nogi ślizgały się na mokrej skale, ręce nie mogły znaleźć oparcia.
- Pomocy! - jęknął.
Dydyński skinął głową. Szawiłła i Mikłusz zeskoczyli z koni, chwycili pod ramiona rannego, postawili na nogach, przyciągnęli do swego pana. Chłopek zajęczał głośno.
- Ktoś ty?
- Ja Kołtun, panocku... Kołtun z Lutowisk. Zabili prawie, w łeb strzelili...
- Kto? Kiedy?
Chłop szlochał, drżał z chłodu. Szawiłła bez słowa wydobył z juków szarpie, przeżuł kawał podpłomyka, a potem obejrzał ranę na głowie nieznajomego. Była bolesna, ale powierzchowna. Do chłopa strzelono z bliska, bo skóra wokół zranienia spalona była od ziarenek prochu. Mikłusz przytrzymał Kołtuna, a stary Kozak szybko przemył gorzałką szramę po kuli. Kołtun zawył, zatrząsł się, a potem opadł z sił, zwiotczał i mało nie zemdlał. Szawiłła szybko przewiązał mu łeb szarpiami, a Mikłusz podsunął bukłak z gorzałką. Chłop wypił trochę, zakasłał, splunął.
- Mów, jak było!
- Nie bijcie, panie, ja nie winien - zaszlochał Kołtun. - To się poczęło w Lutowiskach. Jankiel Żyd - oto wszystkiego złego prowodyr! On pierwszy dał po łbu obuchem jaśnie panu Białoskórskiemu. A potem kazał zawieźć go do starosty, bo nagrodę chciał zgarnąć. To i ja pojechałem - wybaczcie i nie bijcie - bom myślał, że jeszcze chłopy po drodze ślachcica ubiją i szubienica dla nas będzie, a nie złoto. Nie bijcie! - rozdarł się. - Jam nic złego panu ślachcicowi nie uczynił.
- Gadajże po ludzku, chłopie! - syknął Dydyński. - I nie trzęś się jak osika. My nie ludzie Białoskórskiego.
- To wy nie z kompanii Białoskórskiego? - ucieszył się Kołtun. - Prawdę gadacie, szlachetny panie?
- Samą prawdę i tylko prawdę - rzekł Szawiłła. - Patrzaj, chłopie, to jest pan Jacek Dydyński, o którym, chamska duszo, głowę dam, że musiałeś słyszeć.
Chłop złożył ręce jak do modlitwy. I jak przystało na czarną, chamską duszę, padł przed Dydyńskim na kolana.
- Pomiłujcie, panie najjaśniejszy! To ja powiem, jak było... Nikt nie chciał infamisa do starosty odwieźć. No to zgłosił się panicz Gintowt. Ale to wszystko i tak wina Jankiela! Tak pojechałem z panem. Potem przyszły na nas złe czasy. Na kunaku na Ostrym ktoś zabił chłopa Horyłkę. Tak i my uciekli do Czarnej. A tam w karczmie spotkali my szlachciców, którzy chcieli więźnia nam odebrać i samemu nagrodę zagarnąć. A to wszystko i tak wina Jankiela! Pan Gintowt pociął ich strasznie. A Iwaszkę postrzelili - da on Jankielowi, gdy do zdrowia wróci!
- A co potem?
- Potem, panie złoty, okazało się, że nie pan to Gintowt, ale panna, co w męskim odzieniu konno hasała. Alem zmilczał, nic nie mówił, bo straszna była i dumałem - coś źle powiem, to moja głowa spadnie. Tak my na Ustrzyki ruszyli, ale panna Gintowt, wilczyca przeklęta, kazała nawracać na Polanę. Przejechaliśmy wioszczynę i tu, o, na tym moście, tamój na środku, w łeb mi wypaliła. Oj, za to ja Jankielowi pejsy wytargam, że ha! A sama panna z Białoskórskim odjechała.
- Dokąd?
- Ja widział, ja widział, panocku, oni na Hoczew poszli, dróżką wzdłuż Sanu.
- Na Hoczew? - zdziwił się Dydyński. - Do diabła, źle będzie z nimi!
Zapadał zmrok, czarny wał błędnego Otrytu zarośniętego zdziczałymi bukowymi lasami odcinał się wyraźnie od płonącego szkarłatem nieba. Za nim wznosiła się Połonina, potężna, groźna, daleka i nieznana, bo w lasach na jej zboczach ani blisko samych szczytów nie mieszkał nikt, tylko gnieździło się ptactwo i dzika zwierzyna.
- Panie miłościwy - zaskomlał Kołtun - ta ślachcianka to jędza wcielona. Ona mnie zadusi, jeśli nie wrócę doma...
- Masz. - Dydyński rzucił mu dukata. - Dla ciebie to koniec przygód! Dymaj do swej wiochy i nie pokazuj się więcej.
Kołtun skłonił się w pas. Szawiłła narzucił mu na ramiona starą derkę i poklepał po plecach. Chłop skrzywił się, gdy zabolał go łeb, pobiegł truchtem w stronę drogi. Dydyński zerknął za nim, a potem długo spoglądał na dalekie góry.