- Co to jest?
- Ojcowie cystersi wystarali się dla ciebie o glejt, dzięki któremu możesz dojechać bezpiecznie do klasztoru. A tam...
- Mam przywdziać habit? Oszalałeś, panie bracie? Imaginujecie sobie Białoskórskiego z tonsurą, klepiącego godzinki w refektarzu?! Chyba waszmość z wieży przemyskiej na łeb spadłeś!
- Ojciec opat chce dać wam choć chwilę spoczynku. Gdzie się schronisz, panie Białoskórski? U starosty Krasickiego? U Diabła Stadnickiego? A może do najjaśniejszego pana po glejt pojedziesz? Abyś tylko cało do Wisły dotarł! Jesteś, panie bracie, brygant, łotr, szelma i wywołaniec, a jakby tego było mało jeszcze, były rokoszanin, którego leda chłopek kłonicą życia pozbawi. Znajdziesz w województwie jeden przyjazny dwór?
- Zdaje się, że nie mam wyboru.
- Masz. Jeśli glejtu nie przyjmiesz, za dwa dni zacznę na ciebie polowanie. A wtedy kto wie - może pokuszę się o nagrodę starosty Krasickiego.
Białoskórski milczał przez chwilę. A potem wyciągnął dygocącą rękę po list.
- Chcesz mnie, panie bracie, odprowadzić do Szczyrzyca?
- Wszystko mi jedno, co uczynisz. Ja już swoje wiem
I co miałem przekazać, to rzekłem. Do ciebie, panie Białoskórski, należy wybór, czy osiądziesz w klasztorze, czy będziesz do końca swych dni jak wilk zaszczuty przez psy gończe. Wspomnę tylko, że w Szczyrzycu całkiem jest zacnie. Mało postów braciszkowie obserwują, a chłostę dają tylko za sodomię i największe grzechy.
- Pojadę - wyszeptał Białoskórski. - Każ mi dać konia, panie bracie.
- Wybrałeś mądrze.
15. Wilczyca
Sieć opadła na nią, gdy tylko wjechała między stare buki. A razem z nią na kark i ramiona zeskoczyło z drzew dwóch hajduków. W jednej chwili zrzucili ją z konia, przewrócili, przydusili do ziemi, rozrywając żupan, chwytając za włosy i ramiona. Walczyła jak ranna lwica, szarpała się, gryzła i wierzgała, wtedy inni skoczyli z zarośli na pomoc kompanom. Nie dali jej sięgnąć po szablę czy kindżał, a pistolety zostały w olstrach przy siodle.
Już po chwili podnieśli ją z ziemi, brudną, w porozrywanej sukni. Nie mogła się wyrwać. Nie mogła nawet się poruszyć. Napastnicy trzymali ją mocno.
Ogromny szlachcic w karmazynowym żupanie podszedł do dziewczyny. Utykał na prawą nogę. Chwycił pannę Gintowt za włosy i brutalnie odchylił jej głowę do tyłu.
- Pamiętasz mnie, diabelska kurwo! - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Pomnisz, co mi zrobiłaś w karczmie u Żyda Liptaka w Sanoku, francowata przechodko!
- Chybiłam waszmości. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Gdybym cięła trochę bardziej w lewo, mógłbyś teraz pilnować haremu u Tatarów, mości panie bracie. Albo nabożne pieśni śpiewać w chórze, jako one kastraty z Italiej. Jednak opatrzność Boża nad tobą czuwała i ostawiła ci jedno jajco, choć i to tylko na pocieszenie. Bo nawet z obiema połówkami klejnotu nietęgi był z waszmości ogier.
Uderzył ją z całej siły w twarz. Głowa dziewczyny odskoczyła w bok, na policzku wykwitło czerwone znamię.
- Cóż za siła, panie bracie - wydyszała ze złością. - Szkoda, że w lędźwiach takowej nie macie. Powiadały mi murwy z Przemyśla, że rade by napoić waścinego konika, jeno że wasza buława tak krótka, że do źródełka miłości dosięgnąć nie potrafi. Nie dziwota, że zdechł z pragnienia ogier waszmości.
Kulas uderzył z drugiej strony. Eufrozyna jęknęła. Znów chwycił ją za włosy, spojrzał z pogardą prosto w oczy, a potem walnął z całej siły w brzuch. Krzyknęła i zgięła się wpół, zajęczała w mocarnych ramionach hajduków.
- Do drzewa z nią!
Słudzy powlekli Eufrozynę w stronę starego dębu. Konopny sznur był już przygotowany, kołysał się w podmuchach wiatru. Ale jeszcze nie nadszedł czas egzekucji. Na razie hajducy zerwali z panny żupan, rozerwali giezło, odsłaniając kształtne plecy i nadobne piersi zwieńczone ciemnymi jagodami. A potem przywiązali ją do dębu mocnymi, grubymi rzemieniami.
Kulas sięgnął po długi bat, potrząsnął nim w powietrzu, zbliżył się do dziewczyny.
- A teraz, sikoreczko - rzekł wesoło - potańcujemy. - Zapląsasz tutaj, ja zaś zagram ci tym oto kańczugiem. A gdy usłyszę jeden twój krzyk, pójdziesz pokołysać się na wietrze.
- Nie starczy ci sił, fajfusie!
Bicz świsnął w powietrzu, przeciął gładką skórę na plecach panny Eufrozyny. Dziewczyna skuliła się, szarpnęła w więzach, ale nie wydała nawet jęku.
Kulas uderzył po raz drugi. Chlasnął na krzyż, strząsając z bicza kropelki krwi.
Eufrozyna dyszała ciężko, jej twarz była oblepiona mchem; aby nie krzyczeć, gryzła korę drzewa.
- Tańcz, kurwo! - warknął Kulas przez poszczerbione, poczerniałe zęby.
- Waści się chce tańca, to może ze mną! - rzekł jakiś głos.
Nieopodal Kulasa, w wykrocie między korzeniami obalonych przez wiatr buków, stał Białoskórski z rokoszanką zarzuconą na ramię. Zacharczał i splunął krwią na ziemię.
- Strach was obleciał, kozojeby?! - wydyszał. - Boicie się starego suchotnika?! Dalejże, spieszno mi zagrać wam skocznego na mojej szabelce.
- Mikita! Chryćko, Matyjas! - zakomenderował Kulas. - Podziękujcie panu Białoskórskiemu za odwiedziny.
Wezwani hajducy bez zbędnych słów skoczyli ku szlachcicowi. Jeśli sądzili, że zarąbią go w pół pacierza, to mylili się bardzo. Wywołaniec pomknął ku nim jak ryś, uniknął pierwszego ciosu ruchem tak szybkim, że zdawać by się mogło, iż w jednej chwili diabeł zasłonił go przed ich wzrokiem czapką niewidką. Jednym cięciem z łokcia pan Maciej rozwalił łeb pierwszemu, zbił cięcie drugiego, odskoczył i tnąc z półobrotu, rozchlastał mu szyję. Ostatni z wrogów złożył się do zastawy, ale było już za późno! Białoskórski skoczył nań, zbił szablę w bok jednym potężnym ciosem, a drugim uciszył na wieczność.
- Mości panowie! - ryknął Kulas, widząc, iż grono jego sług przerzedziło się znacznie. - Kończcie go! Natychmiast!
Białoskórski nie czekał. Sam skoczył na wprost zbrojnych, wpadł między pachołków i klientów pana Hulewicza. Bił jak błyskawica, unikał ciosów, odbijał uderzenia i ciągle pozostawał w biegu. Wrogowie cisnęli się nań ze wszystkich stron, uderzali z prawa, z lewa, z podlewu, krzyżem i w kiść, lecz on szukał wzrokiem tylko Kulasa.
Podniósł się wrzask i krzyki, gdy szabla pana Hulewicza poszybowała w górę, zafurkotała i zabłysła w słońcu. A potem zbrojni hajducy, czeladź i szlachetnie urodzeni panowie zamarli. Kulas stał odgięty w tył, dyszący ciężko. Za jego plecami czaił się Białoskórski, a ostrze sztyletu dotykało obnażonej szyi pana Hulewicza.
- Wszyscy rzucić broń i dymać w las! - warknął swawolnik. - Liczę do trzech, a potem wasz pan zadławi się własną posoką.
Słudzy zamarli. Kulas z trudnością pokiwał głową.
- Dobrze gada - wycharczał. - Cofnijcie się! Hajducy i służba rzucili szable i pistolety. A potem poczęli bezładnie się cofać.
- Szybciej! - Białoskórski przycisnął sztylet do tłustej szyi pana Hulewicza. - Ruszać się, psie syny!
Zbrojna czeladź rozbiegła się jak stadko spłoszonych kuropatw. Białoskórski odczekał jeszcze chwilę, a potem odjął sztylet od szyi przeciwnika, popchnął go i kopnął z całej siły w rzyć. Kulas wpadł między pokrzywy jak kula wystrzelona z arkebuza, przetoczył się po kamieniach, zerwał, wlepiając złe oczy w szlachcica.
- Spotkamy się jeszcze, waszmość! - krzyknął. - Jeszcze wyrównamy rachunki!
- Na twoim miejscu, panie bracie - Białoskórski cofnął się do dębu, do którego przywiązana była panna Gintowt - myślałbym raczej o tym, jak dalece zawierzasz swym nogom. I czy potrafisz umykać jak zając albo tatarski pohaniec z łupem. Jedno jest pewne - musisz prześcignąć i jednego, i drugiego, jeśli nie chcesz śpiewać w chórze jego mości biskupa przemyskiego.
- Co takiego?!
- Za chwilę uwolnię pannę z więzów - rzekł ponuro Białoskórski. - I głowę daję, że ja, umierający suchotnik, nie będę w stanie powstrzymać jej, aby nie podążyła twym tropem. Umykaj tedy, dobrze radzę!