W środku była broń. Długa, zakrzywiona, w czarnej pochwie zdobionej delikatnym srebrnym ściegiem, zwieńczona prostym jak krzyż jelcem ozdobionym z boku półkolistym paluchem. Gedeon ujął rękojeść ze zdobionym złotem kapturkiem i podniósł do góry. Broń nie była aż tak ciężka, jak mu się wydawało. Dobrze leżała w ręku.
- To szabla - wyszeptał, wpatrując się w broń rozszerzonymi oczyma. - Szabla naszego ojca. Przecie my ze szlachty. Dlaczego tatko nie nosi jej przy pasie jak inni panowie?!
- To wielki występek - powiedziała Rachela. - Tym zadaje się śmierć, ból, cierpienie. Schowaj to, proszę, bo ojciec zobaczy.
Gedeon nie słuchał. Szarpnął za rękojeść i wysunął ostrze z pochwy aż do szerokiego pióra. Spojrzał zachwycony na ostrą klingę.
- Zabierz to! - syknęła ostrzegawczo i szarpnęła go za ramię. - Bo powiem wszystko ojcu!
- A dlaczego tatko jej nie wyciąga, aby nas bronić?! -wybuchnął gniewnie. - Jak znowu przyjadą do nas ludzie Pamiętowskiego, poucinam im łby!
- Co ty opowiadasz! - wykrzyknęła. - Pan cię skaże, ześle na ciebie nieszczęście. Nie można życzyć bliźniemu najgorszego.
- Nawet Pamiętowskiemu?
- Nawet jemu! Toż to człowiek!
Wsunął szablę do pochwy, odłożył broń do skrzynki, a wtedy Rachela zobaczyła, że było tam coś jeszcze. Jakiś przedmiot ze złota. Zanurzyła ręce w drewnianym puzdrze i niemal nie zdając sobie sprawy, co czyni, wyciągnęła ów przedmiot na światło dzienne. To był krzyż. Duży, zawieszony na złotym łańcuchu.
- Co to jest?
Gedeon spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Bałwan papieżników? Skąd tutaj? Jak to?
- Czy to też pana ojca?
Na dole zachrzęściła słoma. Gedeon rozejrzał się spłoszony, a potem szybko wrzucił szablę do skrzynki. Rachela wcisnęła tam krzyż, zatrzasnęła wieko. Jej brat wsunął skrzynkę pod deski, rozejrzał się. Na szczęście nikt ich nie widział. Szelest słomy powtórzył się. Rachela pierwsza dopadła do krawędzi podwyższenia, spojrzała w dół, na klepisko, i zamarła.
W stodole był jakiś młody, nieznajomy człowiek; chyba szlachcic, co poznawała po zielonkawym żupanie i pasie kolczym, którym raczej nie przepasywał się żaden z plebejów. A już na pewno nikt z chłopów lub mieszczan nie nosiłby na prawym ramieniu błyszczącego karwasza, a przy boku szabli w czarnej pochwie.
Patrzyła zdumiona, jak wygrzebywał się ze słomy, jak nieporadnie wspierał o drewnianą przyporę i kuśtykał w stronę otwartych wrót. Dopiero teraz zobaczyła, że cały jego bok pokryty był krwią, a żupan potargany, porwany i splamiony posoką.
Jednym szybkim ruchem zeskoczyła na klepisko, chwyciła starą laskę od brony, która poniewierała się w kącie, i przyskoczyła do nieznajomego.
Szlachcic zamarł, widząc przed sobą bojową i orężną pannę, wsparł się na brzegu sąsieka. Dopiero teraz Rachela zobaczyła, że ma zielone, drapieżne oczy, ciemne, zmarszczone brwi i mimo młodego wieku kilka białawych blizn na łbie.
- Stój, waćpan! - krzyknęła, unosząc laskę. - Kto jesteś i co tu robisz?
- Waćpanna, daruj mnie zdrowiem! - zaśmiał się wesoło. - Niewiele mi już potrzeba, abym na skrzydełkach do raju poleciał!
- Waszmość szydzisz ze mnie! - mruknęła, nie wiedząc, co rzec, ale domyślając się, że chyba ukrywał się w stodole od dłuższego czasu. - Ja...
Przypadł do niej, krzywiąc się z bólu, kulejąc, chwycił za ramię, nie bacząc na sękatą laskę w jej ręku, i uwięził dłoń dziewczyny jakoby w kowalskich kleszczach.
- Gdzie oni? Pojechali?
- Jacy oni?
- Ludzie starosty! Szukają mnie jeszcze?!
Dopiero teraz zrozumiała wszystko do samego końca. Pojęła, dlaczego ukrywał się w słomie i pytał o pogoń, która ledwie dwie kwatery temu popędziła w stronę Hoczwi. Szarpnęła się, ale bezskutecznie.
- Waszmość jesteś brygant! To ciebie ściga jego mość pan podstarości!
- Ciszej, waćpanna. Jam Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Musisz mi pomóc. Koń mi padł w lesie, a pościg tuż - tuż. Potrzebuję nowego wierzchowca, choćby lada chmyza!
- Waszmość jesteś banitą... A pewnie i infamisem! - załkała. - Zostaw mnie w spokoju, ja ci nic nie zrobiłam.
- Jeszcze nie jestem banitą - mruknął wesoło Dydyński. - Ale jeśli dostanie mnie w swoje ręce podstarości Chamiec, będę nie tylko wywołańcem, a i martwym. Do czego waćpanna łatwo się przyczynisz, jeśli nie przyprowadzisz mi konia.
- Pan ojciec... Nie mogę tak...
- Nie ma czasu, prowadź do stajni! I nie trzęś się, waćpanna. Nie zrobię ci krzywdy. Wianka ze mną nie stracisz, bo jestem ranny i nie mam siły. Ruszaj do stajni, dzierlatko - warknął niecierpliwie - i okulbacz podjezdka. Miecz wisi mi nad głową, więc chyba nie chcesz mieć na sumieniu mojej duszyczki!
Nie wiedziała, co rzec. Była przerażona i zdumiona śmiałością tego szlachcica, który rozporządzał nią, panną Krysińską, jak swą wieczystą poddaną, zwykłą chłopką albo młynarzówną z folwarku. Ojciec... Gdzie był jej ojciec? Wiedziała, że musi mu o wszystkim donieść, zawiadomić, a tatko już poradzi sobie z tym zawalidrogą.
- Dalej! Nie będę tu sterczał przez wieczność. Puścił jej ramię, a wówczas postąpiła ku otwartym drzwiom stodoły. Dydyński ruszył za nią, a potem jęknął, zatrzymał się, chwycił za nogę, opadł na jedno kolano. Krew sączyła się z jego hajdawerów. Nawet utykając, pozostawiał za sobą ślady ciemnej posoki.
- Tęgo oberwałem - mruknął. - Pozostaje mi tylko liczyć na miłosierdzie waćpanny.
Odskoczyła na bezpieczną odległość, widząc, że w tym stanie niewiele jej zrobi.
- Pójdę po pana ojca! - oświadczyła. - On zdecyduje, co zrobić z waszmością.
- Nie trzeba - ozwał się głos zza jej pleców. - Już tu jestem.
Odwróciła się spłoszona i zobaczyła starego Krysińskiego, przy którym stał Gedeon i kilku pachołków ze dworu. Ojciec podszedł bliżej, utkwił błyszczące, przenikliwe oczy w stolnikowicu. Starczyła chwila, a zrozumiał wszystko.
- Waszmość jesteś Dydyński - rzekł spokojnie. - To ciebie szuka podstarości z pachołkami. Za zajazd na dwór szlachecki.
- Potrzeba mi konia, panie bracie. Zapłacę, jeśli trzeba.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi. I nie szukamy kłopotów, panie Dydyński. A ty po ostatnim zajeździe masz na rękach krew.
- Moją krew.
- Krew wszystkich, których usiekłeś w zwadach, ubiłeś w pojedynkach, w zajazdach, zamordowałeś na wojnach.
- Twarzą w twarz mi stawali, panie bracie. Nie zabijam z zasłupia.
- Zabójstwo jest zawsze morderstwem. Niezależnie od tego, czy dokonane w pojedynku, czy w... jak to mawiacie, w zwycięskiej bitwie.
- Ktoś ty jest, panie bracie? - wydyszał Dydyński. - Jesteś szlachetnie urodzony, a gadasz jak parszywy pop. I nie nosisz szabli.
- Wyrzekłem się zbrojnej przemocy i nie przelewam krwi. Trafiłeś do Jeruzalem, panie bracie. Między naród Boży, który gardzi ziemskimi zaszczytami. Nie masz w tej wiosce panów, chłopów, karmazynów i posesjonatów. Wszyscy jesteśmy braćmi i wyznajemy jedynego Króla Niebieskiego.
- Jesteście Chrystianami... Nowochrzczeńcami? - wyszeptał ze zdumieniem Dydyński. - Ja byłem przejazdem w Rakowie. W waszej akademii, gdzie paszkwilami jezuickimi dupę sobie w wychodku podcierałem.
- Jesteśmy braćmi polskimi, panie Dydyński - rzekł smutno Krysiński. - Gardzimy doczesną chwałą, ale potępiamy zbrojną przemoc. I dlatego nie możemy przyjąć kogoś, kto żyje z krzywdzenia bliźnich.
Dydyński zbladł. Krew z rany na nodze popłynęła szybciej. Szlachcic opadł na ziemię, wsparł się na rękach.
- A więc zabijcie mnie - wycharczał. - Albo oddajcie podstarościemu. No, dalejże, panie Krysiński, patrz, jak będę konał. I ciesz się, że oto pokarał Pan Bóg grzesznika!
Osunął się na klepisko zroszone krwią. A wtedy Rachela poczuła, że coś w niej pęka, coś się załamuje. Niemal nie wiedząc, co czyni, skoczyła do Dydyńskiego, chwyciła go pod ramię, podtrzymała.
- Panie ojcze, nie ostawiajcie go bez pomocy! Toż to człowiek! On umrze!
Krysiński obejrzał się na pachołków i chłopów.