Выбрать главу

Kołtun szedł niemal na palcach. Ostrożnie wychynął zza framugi. Zobaczył dużą komorę zaścieloną kobiercami i makatami. Stół był przewrócony, krzesła i ławy porąbane ciosami szabel i pałaszy, dywany zerwane ze ścian. Potłuczone dzbany i srebrna zastawa walały się na podłodze.

Dwóch swawolników leżało na posadzce. Ten najwyższy spoczywał na wznak, cięty przez skroń, pierś i szyję, dygotał w powiększającej się kałuży krwi. Francowaty opierał się o ścianę, a z jego piersi sterczała zakrwawiona rękojeść rajtarskiego pałasza. Kołtun rozpoznał z niepokojem, że był to oręż, który należał do najwyższego z hultajów.

W komnacie przebywał też trzeci mężczyzna. Wysoki, z długimi siwymi włosami, ubrany w żółty jedwabny żupan zdobiony diamentowymi guzami. Leżał oparty o skraj łoża, prawą ręką trzymał się za zakrwawiony bok, a lewą podpierał, chcąc wstać. Jęknął, gdy mu się to nie udało. Kołtun poznał go od razu. To był jaśnie wielmożny pan Maciej Białoskórski, wywołaniec, hultaj i warchoł, który od lat wymykał się starostom i burgrabiom z Ziemi Sanockiej.

Wiedząc, z kim ma do czynienia, Kołtun zadrżał, ale nie uciekł. Stał, dzierżąc w obu rękach siekierę.

Białoskórski dostrzegł go - skinął nań ręką.

- Chłopie - wysyczał - chodź tu!

Kołtun postąpił krok do przodu. A wówczas w jego łbie zabłysła zdradliwa myśl.

Jednym skokiem rzucił się do pana Białoskórskiego. Zamarł, gdy szlachcic spojrzał mu prosto w oczy.

- Przynieś szarpie! - jęknął Białoskórski. - Cyrulika wezwij zaraz...

- Tak, panie! - rzucił Kołtun. A potem jednym szybkim ruchem opuścił obuch siekiery na łeb szlachetnie urodzonego pana brata.

2. Trwoga w Lutowiskach

- Ajajaj! - lamentował Jankiel, trzymając się upierścienionymi rękoma za czarną, postrzępioną myckę na siwiejących włosach. - Ajajaj! Co wy najlepsiego zhobiły!

- Sameś to wymyślił, Żydu! - charknął Kołtun. - Sameś przysłał po nas, Judaszu zatracony! Pomnij, co żeś gadał! Że u ciebie w karczmie pan stoi, co na niego są kondamety...

- Kondemnaty - poprawił Jankiel i złapał się za pejsy.

- Jak żeś gadał! - syknął Kołtun. - Jakeś breszył. Chodźwa, chłopy. Wy, Dolinianie, wy się diabła nie boita.

Weźmie szlachcic w łeb obuchem, dobro jego podzielim, a jeszcze nagroda będzie. A teraz co - dudy w miech?!

- Ja dobzie wsiśtko zapamiętałem. Ale tehaz ja się boję. Ja się bahdzo boję, bo ten ślachcic ziw i on nie zapomni, w jaka to kahczma po łbu wzion.

Stali przed podsieniami zajazdu, otoczeni tłumem mieszczan i chłopów. Byli tu niscy, krępi, długo- i czarnowłosi Hyrniacy, przydziani w ciemne siraki, którzy zjechali do Lutowisk na koński jarmark z sąsiednich wiosek - Procisnego i Smolnika. Byli rośli i dumni Lachowie z Doliny w siermięgach, o długich wąsiskach i włosach przystrzyżonych na donicę. Byli Koroliwcy, to jest Rusnacy, którzy przybyli hen, hen zza Osławy. Byli Żydzi w ozdobnych, wyszywanych jarmułkach, w chałatach oraz narzuconych na nie futrzanych giermakach lub kopieniakach. Byli kupcy z Hoczwi, Cisnej i Baligrodu, baby handlujące serem i jajcami, byli bakuniarze zwożący tytoń zza węgierskiej granicy, Liptacy, Cyganie, grajkowie, sabaci, Wołosi i zapewne nie brakowało złodziei. Wśród długich włosów i płowych czupryn, wśród czapek, kołpaków i słomianych kapeluszy widniały wygolone łby Kozaków, kapuzy i bekiesze sabatów, a nawet nieliczne szlacheckie kołpaczki ozdobione piórami i trzęsieniami.

Wszyscy ci ludzie przyszli tu w jednym celu - aby popatrzeć na sławnego infamisa, człeka z piekła rodem, mąciciela, banitę, paliwodę, swawolnika i rębacza. Czyli na pana Białoskórskiego, którego zła sława zajezdnika i okrutnika ścigała cierpliwie przez ostatnie tygodnie po całej Ziemi Sanockiej województwa ruskiego, aż wreszcie ułapiła za posiwiały łeb. Pan Maciej na wpół leżał ze zwieszoną głową, przywiązany do słupa podtrzymującego podsienia. Nie odzyskał jeszcze świadomości i nie słyszał, jak kłócono się o jego osobę.

- Powiadałeś, Żydu, że nagroda jest za jego głowę! - tokował Kołtun. - Mówiłeś, że dwa tysiące dukatów daje za niego pan starosta Krasicki. To płać nam teraz! A nagrodę sobie w Przemyślu odbierzesz!

- Aj waj! To dla mnie ziaden intehes. Ziadna zysk! Sama sthata - biadał Jankiel.

- Bieri szlachtycza, parchu - mruknął Iwaszko po rusku i zasadził palce za pas. - Łem hroszi nam za neho dawaj.

Żyd rozejrzał się stropiony, szukając sprzymierzeńców.

- Wyśta się ślachcica nie bali - wyszeptał. - Tyś sam, Kołtun, gadał, że go za łeb weźmiesz, a jak sobie gorzałki popijesz, to ci i diabeł, i bhukołaki niesthaszne. To wy go sobie tehaz zabiehajcie! Ot, mądhe się znaleźli. Ślachcicowi w łeb dali, a jak co, to wsiśtko na Zida! Bo Zidy wsiśtkiemu winne. A my prziecie ziadne Tuhki. Ziadne Tatahy, ale wasi stahsi bhacia w wiezie.

- Powoli, powoli. Nie spiehajcie się, ludzie. Jest i na to hada - zagadał Moszko z Tyczyna, Żyd z pejsami zaplecionymi w warkoczyki, zwany Tyczyńskim lub Umnym, gdyż pisywał regestra celne w Cisnej. - Tzieba odstawić Białoskóhskiego do Psiemyśla, do pana stahosty.

- A kto pojedzie? - zagadał Jankiel do Kołtuna i Iwaszki. - Ho, ho, ja tu coś mało widzę ochotników. A mozie ja, Zid, mam to ucinić? Bo kunieć kunciów wsiśtko zawsie na Zidów spada!

- Hejże, Kołtun! - rzekł Moszko z Tyczyna. - Ty żeś to gadał, aj waj, żeś hezun i zbytnik. Ty zieś piehwsi za siekiehę złapał. To bierz ślachcica. Twój on i w phawie.

- Bierz, bierz - dorzucił Chochoł, spoglądający chytrze spod baraniej czapy nasuniętej na oczy. - On twój i nagroda twoja. A ja zostanę i koniem się panicza zajmiem. A takoż i ochędóstwo, i sakiewkę wezmę. Żal dać przepadać dobru.

- Weźmiesz, ale kopa w rzyć! - warknął Kołtun. - Wy kurwe syny! Wy chamy łajnem w srakę chlastani! Dobro brać toście pierwsi, ale łba nadstawić to nie lza! Weźmiecie dobytek pana, a mnie wyprawicie do grodu i do cerkwi pójdziecie tropariony odmówić, żeby mi Białoskórski na gościńcu łeb urwał! Żebym nie wrócił i o udział w łupach was nie turbował! Wara, powiadam! Wara ode mnie. A jak wam źle, to wychodźcie, po kawalersku, na kłonice.

Zapadła cisza. Kołtun nie przesadzał. Wszyscy pamiętali, że nie dalej jak na Trzech Króli pociął i poharatał strasznie węgierskiego Cygana, który chciał ukraść jego wołu.

- Parol, chamy!

Na dźwięk tego bezlitosnego głosu wszyscy zadrżeli. Kołtun obejrzał się zdjęty trwogą. Nogi ugięły się pod nim.

Białoskórski spoglądał wprost na niego. Chłop drżał przeszywany spojrzeniem wyblakłych niebieskawych oczu szlachcica. Infamis dźwignął się z ziemi, jęknął, gdy odezwała się świeża rana na boku. Szarpnął rękoma przywiązanymi do słupa podtrzymującego podsienie karczmy. Wyprostował się, stanął na nogach. Splunął.

- Chamy! - powiedział spokojnie, niegłośno. Na placu zrobiło się cicho. Chochoł i kilku strachliwych chłopów przeżegnało się.

- Ty! - Białoskórski spojrzał na Janka muzykanta. - Rozwiąż mnie!

Janko aż przysiadł.

- Ani się waż! - jęknął Kołtun. - Ani go tknij, psi synu!

- Nnnie, panie. Nniiee - wyjąkał Janko. - My cię do starosty zawieziem. Do Przemyśla.

- Wy chamy, kozojebce, sucze łajna! - wycedził Białoskórski jakby zdziwiony. - Co to ma znaczyć? Jak śmieliście podnieść swoje chamskie łapy na szlachetnie urodzonego pana brata!

- Ty, panie, nie krzycz - rzekł Kołtun. - Tak i my się nie boimy. My w prawie, a ty nie. Tyś nynie nie żaden ślachcic, ino wor i szelma, a my chłopki uczciwe a pracowite.

- Constitutio anno tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt jeden stanowi - dorzucił obeznany z prawem Moszko - że wywołańca zabić bez kahy można.

- Moszko praw! - rzekł Iwaszko. - Kto by infamisa zabił, nagroda w złocie będzie.

- Nagroda... Racja. Jeno że najpierw mnie do starosty odwieźć musicie. Do Przemyśla. A do tego dużo czasu upłynie. Bardzo dużo...