Zapadła cisza.
- A do tego czasu - gadał Białoskórski, a głos jego był bezlitosny - do tego czasu i popiołów z Lutowisk nie zobaczysz.
Tłum ochnął i cofnął się. Tylko Kołtun i Iwaszko zostali na miejscu.
- Pół dnia drogi stąd bawi moja kompanija - ciągnął Białoskórski beznamiętnym głosem. - Jak się zwiedzą o tym, coście uczynili, zjadą tu w gościnę. I popasają długo. A was, chamy, za koniem włóczyć będą i na progach chałup wywieszą.
- Słowa to jeno, panie, słowa...
- A dla ciebie, chamie - bezwzględny wzrok Białoskórskiego spoczął na Kołtunie - specjalną ceremonię odprawimy. Wygodzimy ci lepiej niż mistrz Jakub zbójowi Sałacie we Lwowie, a śmierci będziesz wypatrywał jak nadobnej dziewki...
Kołtun zbladł, skulił się, zmalał.
- Ale nie musi się tak skończyć ta compactia. Rozwiążcie mi więzy i wypuśćcie, a daruję was zdrowiem.
- Nie wierzcie, chłopy! - syknął Kołtun. - On, psia mać, i tak tu wróci. Ziemię a niebo ostawi!
- Nagroda za niego jest - syknął Chochoł. - Do starosty z psim synem!
Chłopi zaszumieli, zawahali się.
Białoskórski roześmiał się zimnym, lodowatym śmiechem. Coś zarzęziło mu w płucach. Zacharczał i splunął krwią pod nogi.
- Kto? - rzucił drwiąco. - Kto z was, chamy, gównoroby, odwiezie mnie do Przemyśla? Kto ośmieli się rękę na mnie podnieść? Jest ktoś taki? Niechaj wystąpi i pamięta, że jeśli potem wpadnie w moje ręce - będę go za koniem włóczył. I jak węgorza obedrę ze skóry.
- Możemy przecież tylko po stahostę posłać - pisnął Moszko. - A sami zaczekamy na pachołków.
- Poślijcie - zaśmiał się Białoskórski. - Do Przemyśla trzy dni drogi. A jak wieczorem do mej kompanii nie wrócę, zaraz zaniepokoi się pan Ramułt o życie towarzysza. A jak się zaniepokoi, to skrzyknie pana Krzeszą i pana Taranowskiego, i pana Zbroję i ciepło wam się zrobi. Tak ciepło, że wody w Sanie nie starczy, coby się ochłodzić.
- Przecie możemy go ubić - rzucił Iwaszko. - Martwego łatwiej dowiezieni...
- Chybaś z uma zszedł! - warknął Kołtun. - Nie godzi się związanego zabijać. Ja kmieć, ale honor i fantazję mam!
- Za ziwego więksia naghoda - wtrącił Moszko.
- Na co khęcić, na co chodzić! Nie ma co tu hobić - rzekł Jankiel. - Tzieba zawieźć pana Białoskóhskiego do stahosta. Do Psiemyśla. Ja sam konie dam tym, co zawiodą. I spyzię na dhogę. Kto odważny?
Jakoś nikt się nie zgłosił.
- No, co wy jeście chcieć od biednego Zida? Ja jestem phosty Zid. U mnie nie ma ziadna odwaga. U mnie handele, handele. U mnie kahczma. I dzieciska... I ani jednego talaha.
- Kto zawiezie pana Białoskórskiego do Przemyśla? - zapytał Kołtun. Powiódł spojrzeniem po twarzach swoich kompanów. Spuścili głowy. Chochoł skulił się i wycofał tyłem. Iwaszko patrzył w ziemię, a Janko muzykant spocił się ze strachu.
Białoskórski parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Rozkaszlał się, zacharczał, splunął krwią.
- Coś nie ma ochotników, Kołtun - wydyszał szlachcic. - No, rozwiążcie mnie i będzie po sprawie...
Znów zapadła cisza.
- Jak mnie nie puścicie, będę was, chłopy, za koniem włóczył. A z ciebie, Kołtun, chamie zatracony... Z ciebie skórę zedrę... Wiesz, jak to się robi po moskiewsku? Ot, polewa wrzątkiem i lodowatą wodą na przemian, aż skóra odejdzie.
Zapadła cisza. Chłopi i mieszczanie odsuwali się w tył, spuszczali głowy. Tłum się przerzedził.
- Nikt się nie zgłasza?! - syknął Kołtun. - Jak to? Tacyście mądrzy? Zaraza was! Toż to zbój i swawolnik. Jak go wypuścicie, będzie na kupców napadał, wioski i dwory palił. Chłopów wieszał i piekł na ogniu. Ręce i nogi piłą odrzynał... Puścicie go wolno? Darujecie mu, charakternikowi? On i tak tu wróci i wnet was wyreże!
Nikomu nie było w głowie nadstawiać karku.
- Wam nie karmazyny i żółć, nie indygo czy błękit, ale gówno na kapotach nosić! I to wam powiem - rozdarł się Kołtun - że Dydyńskiego na was trzeba!
- Ja pojadę!
Z tłumu wystąpił młody szlachetka. Zupełny gołowąs, który tak na kaprawe oko Kołtuna liczył może szesnaście, może siedemnaście wiosen. Odziany był w czerwonawy, spłowiały żupanik z taniego falendyszu, przepasany czarnym, wyświechtanym pasem, na którym wisiał chudy trzos i batorówka, będąca w użyciu chyba jeszcze za króla Stefana. Broń miała długi jelec, szeroki, migdałowy kapturek i rękojeść oplecioną poszczerbioną taśmą. Szabla nie była jednak zardzewiała, ale czysta i błyszcząca. Wydawało się, że to jedyny majątek młodego, biednego szlachetki, którego rodzice siedzieli zapewne gdzieś pod Sanokiem, Sandomierzem czy Lwowem na spłachetku ziemi lub którejś tam części kolokacyjnej wioszczyny, gdzie na pięciu szlachetków przypadało po pół chłopa. Młodzieniec miał miłą, rumianą twarz, której nie zdążyły jeszcze zeszpecić blizny, ślady pijaństwa i rozpusty. Gdyby miał warkocze, wyglądałby całkiem jak nadobna dzieweczka.
- Sławetni mieszczanie Lutowisk - rzekł z namaszczeniem - jestem Janusz Gintowt, herbu Leliwa. Ja odwiozę pana Białoskórskiego do Przemyśla.
- Młodzi jesteście, panie - rzekł Moszko. - Nie podołacie...
- Ech, co mi tam! Nie mogę patrzeć, jak krzywda się dzieje. Skoro nikogo w tym siole nie ma, kto by się nie lękał wywołańca, tedy ja pójdę! Kiedym z domu wyjeżdżał, dziaduś rzekł mi, cobym krzywdzicieli i łotrów karał, jako prawy szlachcic i rycerz, bo ze znamienitego rodu pochodzę.
- Szlachetniście, panie, ale sami jesteście. A jak wam Białoskóhski ucieknie?
- Gdzieżby uciekł!
- Kto jeście odważny, kto się zgłasia?!
Moszko powiódł wzrokiem po zgromadzonych na rynku ludziach. Nikt nie wystąpił z tłumu, nikt się nie poruszył.
- Nie trzeba. - Gintowt podciągnął wyżej opadający pas. - Nie trzeba, sławetny człecze. Sam pójdę. Wy, zacni ludzie, już dosyć zrobiliście jak na swój stan ubogi.
- Jjjjjja-a-a-a-a-a się zgła-a-a-asza-a-a-m - wystękał jakiś głos. Z tłumu wystąpił bosy starowina z przechyloną na bok głową. Jego ręce trzęsły się, podobnie jak broda. Z trudem bełkotał słowa, a dokoła rozchodziła się mocna woń gorzałki.
- Ty? - Kołtun, obaj Żydzi i pozostali chłopi wytrzeszczyli oczy. - Ty, Hrehory, chcesz jechać?
W tłumie odezwały się śmiechy. Hrehory zwany był częściej Horyłką z prostego powodu: rzadko widywano go trzeźwym. Żył w Lutowiskach, odkąd pamiętali najstarsi ludzie. I odkąd sięgali pamięcią, zawsze pociągał gorzałkę, spał w błocie i gnoju na mniejszym lub na większym rynku. Nie wiadomo tylko, skąd brał grosze i szelągi na coraz nowe kwaterki wódki osuszane pod płotami lub w podsieniach obu żydowskich szynków w Lutowiskach.
- Ja czekał i cze-e-e-ekał. J-a-a-a-a... Wydeł. Nikt nie wy-y-y-ystąpił... My-y-y-y-yślałem, ty, Kołtun, pójdziesz... A-a-a-ale nie chce-e-e-esz... No to ja... Mnie ni-i-i-i-ic nie zro-o-o-o-obi Bia-a-a-ałoskórski.
- Nie wstyd wam, chłopy? - zakpił Moszko z Tyczyna. - Ziaden z was jajec nie ma! Do gorziałki toście piehwsi, a gdy infamisa trzeba katu wydać, to stahy gorziałecznik więcej ma ikhy!
Iwaszko splunął zamaszyście na ziemię. Roztarł ślinę na proch.
- Idu! Trastia tebe mordowała, Żydu!
Jankiel otarł pot z czoła. Iwaszko spojrzał na Janka.
- A ty co, grajku, zostajesz? Przecie twoją mać szlachcic chędożył, to i fantazję powinieneś mieć pańską!
- Ty muzykanta zostaw! - zakrzyknął Jankiel przestraszony, że straci najlepszego grajka w Lutowiskach. -Aj waj! To talent! Talent samohodny. Ziai, co by na thakcie po dhodze skapiał. Was, chamy, nie szkoda, boście diabła wahci, ale muzykajłę mojego dajcie spokój!
- A ty? - Iwaszko spojrzał na Kołtuna.
- Idę, idę. Inaczej nagrody i na świętego Marcina nie zobaczę.
- Jak mamy ruszać, to szybko - powiedział pan Gintowt. - Zaraz zrobi się ciemno. Dziaduś mój mawiał, że co się do wieczora odwlecze, to do jutra uciecze.
Gintowt mówił prawdę. Słońce już się przechyliło ku zachodowi, zniżyło ku wierzchołkom Otrytu porośniętym wiekowymi borami. Cienie wydłużyły się.
- Chochoł, konie kulbacz! - pisnął Jankiel. - Suchanów dawajcie, dhyjakwi, wędzonki i gorzałki!