Gintowt podszedł do Białoskórskiego, sprawdził więzy na rękach więźnia. Położył dłoń na rękojeści szabli.
- Panie Gintowt - odezwał się Białoskórski - po kiego diabła chcesz być bohaterem tej wioszczyny? Jutro łyki i chamy zapomną, kim byłeś... A pojutrze, gdy ranny pomocy będziesz szukał, sakiewkę oderżną i kłonicami zatłuką!
- Trudno to waszmości zrozumieć, ale ktoś musi bronić sprawiedliwości...
Białoskórski obrzucił uważnym spojrzeniem chudopacholski żupan młodego szlachetki, jego starą szablę odziedziczoną bodaj po pradziadach, znoszone buty, z których lada moment mogła wyjść słoma.
- Smiałyś, szaraku. Poniechaj mnie, a żyć będziesz!
- Jakem z domu wyjeżdżał, coby służby szukać - Gintowt uśmiechnął się tajemniczo - przyrzekłem rodzicielom słabszych bronić. No i proszę, ledwiem w pierwszej wiosce stanął, zaraz krzywdziciela zdybałem. To się ucieszy dziadunio i rodziciele. A ty odpuść mnie, panie, po chrześcijańsku. Ja do ciebie nic nie mam, jeno powinność wykonuję. Odpuścisz?
Białoskórski zacharczał, a potem zaczął pluć krwią.
- Zapłacę. Dobrze zapłacę!
- Nic z tego.
- Do piekła pójdziesz ze mną. Zabiorę cię na sam dół, tam gdzie ósmy krąg diabłów.
Gintowt zbladł. Splunął, przeżegnał się, a potem odwrócił i odszedł do koni. A Białoskórski nagle pomyślał, że chyba skądś zna oblicze młodzika.
3. Na Ostrym
Zmrok zapadł szybciej, niż się spodziewali. Ledwie wyjechali z Lutowisk i poczęli wspinać się na porośnięte lasem zbocza Ostrego, czerwone słońce przechyliło się ku połoninom, zniżyło ku stokom Bieszczadu. Za sobą mieli dolinę, wioskę, a za nią mroczny wał gór, wyraźnie odcinający się od płonącego szkarłatem nieba. To był Otryt zarośnięty bukowym i świerkowym lasem, a w dolinach między jego zboczami zalegały mgły. Znacznie dalej, za doliną Sanu, w której rzeka pieniła się na skalnych głazach i kamienistych progach, wznosiły się posępne, tonące w lekkiej mgiełce Dwernik i Smerek, szczyty werchowiny Wetlińskiej i Caryńskiej. Teraz, wczesną wiosną, jeszcze okrywał je śnieg, topniejący z dnia na dzień pod coraz cieplejszymi promieniami słońca. Lasy poniżej posępnych grani były szare i zielone, łąki i zagajniki odznaczały się plamami żółci, czerni i szarości, a strumienie zasilane topniejącym śniegiem spływały w dół jak srebrzyste wstążki. Wiosna roku Pańskiego 1608 nadeszła wcześnie. Już pod koniec lutego stopniały śniegi na polach, wysoko w górze nawoływały się jastrzębie, ptaki wracały z dalekich stron, a dzikie gęsi ciągnęły na północ kluczami.
Zatrzymali się na kunak na Ostrym. Gintowt wyszukał na noc miejsce pod osłoną trzech zrośniętych, powykrzywianych buków. Dokoła rosły wysokie, suche trawy; pierwiosnki, lilie i pełniki tuliły płatki do snu. Z dolin potoków - Czarnego i Głuchego, dochodził tajemniczy szmer wody. Chłopi rozpalili szybko niewielkie ognisko, Horyłka rozkulbaczył konie, a Gintowt obszedł okolicę z szablą w ręku. Miejsce było dobrze osłonięte i oddalone od drogi. Nikt nie powinien zobaczyć ich z traktu ani poczuć swądu z ogniska. Pomimo to jednak Gintowt postanowił być ostrożny. Wszak w każdej chwili kompania Białoskórskiego mogła upomnieć się o swojego herszta.
- Hej, szaraczku, każ mnie rozwiązać - rzucił hardo infamis, kiedy zsadzono go z konia i położono przy ognisku. - Czas na wieczerzę, a ja nie będę jadł z ziemi jak pies.
- A kto waszej mości powiedział, że jadło dostaniesz?
- To nie wiesz, że więźnia trzeba po chrześcijańsku wspomagać? Policzą ci za to w niebie dobry uczynek, panie bracie. A gdy uciułasz ich więcej, to żywcem do raju pójdziesz.
- Jak ja waszmości rozwiążę - zatroskał się Gintowt - to wasza miłość uciekniesz.
- Dam słowo.
Horyłka, Kołtun i Iwaszko wyciągnęli już z sakwy suchary, wędzonkę, suszoną kiełbasę i bukłak z gorzałką. Zajadali je przy ogniu, krztusząc się i bekając.
Gintowt przeżegnał się.
- Dziaduś mówił, coby nad krzywdzicielami litości nie okazywać. Zwłaszcza nad takimi, co Najświętszej Panienki nie mają w poważaniu. Myślę jednak, że waszmości w Przemyślu ugoszczą godnie... ale na pewno nie tym, co by waści w smak pójść mogło. A więc... dobrze. Posil się z nami.
Gintowt wyciągnął pistolet Białoskórskiego, podkręcił zamek i podsypał prochu na panewkę.
- Kołtun! Przetnij więzy na rękach.
- Wasza mość, to dyjabeł - zaprotestował chłop. - Wydusi nas wszystkich, gardła poprzegryza!
- Powiedziałem!
Głos młodego szlachetki zmienił się. Teraz był groźny i bezlitosny. Kołtun rad nierad posłuchał - przeciął nożem więzy na rękach infamisa. Białoskórski zaśmiał się, usiadł, roztarł zdrętwiałe przeguby rąk, a potem porwał pęto suszonej kiełbasy i zaczął zajadać ze smakiem. Gintowt usiadł na wprost niego. Mierzył z pistoletu w wywołańca.
- Za co ty mnie, szaraczku, tak nie lubisz? - zapytał Białoskórski z pełnymi ustami. - Nie wychędożyłem ci dziewki, nie czyniłem takoż sodomii z twoim dziaduniem.
Gintowt nic nie odpowiedział.
- Pytałem - warknął swawolnik. - A jak kto pyta, grzeczność nakazuje odpowiedzieć, panie hetko z pętelką!
- My się już znamy, panie.
- Tak? A to skąd?
- No, jakże to, nie poznajesz mnie, wasza wielmożność? - zapytał Gintowt odmienionym głosem. - Wszak widywaliśmy się kiedyś.
- To chyba w zamtuzie i po ciemku, bo oblicza przypomnieć nie mogę.
- Nie, wasza miłość - wyszeptał Gintowt. - Znasz mnie dobrze, choć pamięć ci szwankuje. Ale przypomnisz sobie jeszcze. Na wszystko przyjdzie czas.
Białoskórski drgnął. Zdało mu się, że w głosie tamtego zabrzmiała groźba. Uśmiechnął się szyderczo do Gintowta. Podciągnął nogi i chciał wstać.
- Leż!!!
Głos młodzika był zimny i nieprzyjemny. Białoskórski zamarł. Gintowt celował z pistoletu prosto w jego serce. Stary brygant miał bystry wzrok; dostrzegł, że spust ugiął się pod palcem młodego. Wystarczył jeszcze drobny ruch i...
Opadł na plecy i westchnął. Do diaska. Taki młodziak, a gadał jak stary warchoł.
- Ręce do tyłu i bez szutków! Kołtun, Iwaszko! Związać ichmości.
Chłopi bez słów wykręcili Białoskórskiemu ręce za plecy, a potem okręcili mocnymi konopnymi sznurami.
- I po co się szarpiesz, panie Białoskórski? - wysyczał Gintowt. - Czyżbyś nie chciał dojechać żywy do Przemyśla? Zawsze to jeszcze przez parę dni popatrzysz sobie na ptaszki i na drzewa. I podumasz o wolności.
Białoskórski splunął. Zacharczał i zakasłał, a potem zaczął pluć krwią.
- Panie Gintowt - rzekł trochę uleglejszym tonem - po kiego diabła chcesz mnie wlec po górach i lasach? Za moją głowę wyznaczono cenę, dwa tysiące czerwonych. Dostaniesz je, jeśli odstawisz mnie cało do starosty, a przecie po drodze siła się może zdarzyć. Tedy po co ci się trudzić?! Ot, mam tutaj niedaleko zakopaną skrzynię z czerwońcami. Dam ci dokładnie tyle, na ile wycenia mój czerep pan Krasicki - dwa tysiące dukatów. Myślę, że to godziwa zapłata.
- Pomyśl lepiej o modlitwie, a nie o dukatach, panie Białoskórski - wyszeptał Gintowt. - Ja nie ufam waszmości ani trochę. I dlatego - uśmiechnął się zimno - czas, panie bracie, abyś zaczął się wreszcie modlić, bo coraz bliżej nam do Przemyśla, a tam... Doprawdy daję głowę, że kiedy obaczysz zamek starościński i basztę szlachecką, padniesz na kolana i będziesz wyznawał grzechy.
Białoskórski zaklął. Opadł na plecy i wpatrzył się w niebo. Rozprawa z Gintowtem i chłopami okazywała się znacznie trudniejsza, niż myślał.
4.Śmiertelny kunak
Horyłka otworzył oczy. Dym z dogasającego ogniska unosił się prosto w niebo rozjaśniane na wschodzie przez daleki poblask przedświtu. Powoli, ociężale zbliżał się zamglony poranek. Daleko nad górami błyszczały świetliste smugi blasku. Jednak lasy spowijał mrok, a doliny gęsta mgła. Nie było wiatru, nie śpiewały ptaki. Wielki, biały księżyc stał w pełni. Drzewa, konie i śpiący opodal ogniska ludzie - wszystko skąpane było w jego trupim blasku.