- Dość! - uciął Dydyński. - Oddaj, waść, szablę!
- Waszmość zasmucasz mnie, panie Dydyński - rzekł wolno Baranowski. - Ale cóż - nie jesteś z Rusi, z Bracławskiego, z Zadnieprza, z Wołynia, jeno z kurnej chałupy spod Sanoka. Zawsze myślałem, że odkąd zapadła unia lubelska, szlachta z Małopolski, Kujaw i Mazowsza chętnie nadstawi karku za krzywdy panów braci z Ukrainy. Wszak kto się za pachołkiem nie ujmie, ten się o żonę nie ujmie. A my, Rusini, gorsi widać dla was od czeladzi i rękodajnych, skoro za wyrżnięte dzieci nasze, za pohańbione niewiasty, popalone dwory za szable chwytać nie chcecie. Pokazała już szlachta koronna pod Piławcami, że lekką ręką talary błaznom, trefnisiom rzuca i równie lekko ucieka.
- Jest pokój, panie bracie. Czas zapomnieć krzywd.
- Pokój będzie wtedy, kiedy Chmielnickiego na palu zawiesimy, a czerń do pługa i folwarków wróci. A jeśli nie będą chcieli wracać, tedy ich tam batożkami zapędzimy.
- Panie Bidziński, zabierz ichmości broń!
- Chciałem z tobą po dobroci, panie Dydyński - rzekł z wyrzutem rotmistrz Baranowski. - Nie udało się. Szkoda.
Podszedł do okna.
- Stój! - krzyknął porucznik. Nie zdążył!
Jednym szybkim ruchem Baranowski zdusił płomień świecy stojącej na parapecie.
Na dziedzińcu padł strzał. Kula trafiła w jedną z baryłek pod kopytami koni...
Błysk poraził stojących najbliżej pancernych. Beczka wybuchła z hukiem, rozleciała się na kawałki, raniąc pobliskich towarzyszy, obalając od podmuchu wierzchowce, zmiatając z kulbak jeźdźców. Konie przysiadły z kwikiem na tylnych nogach.
- Stać, waszmościowie! - ryknął jakiś głos. - Stać i nie ruszać się, a żywi będziecie!
I zanim ktokolwiek zdołał rzec: amen, zmurszała palisada zaroiła się od zbrojnych. Konni, którzy wyrośli jak spod ziemi, wpadli do bramy, uzbrojeni w rusznice ludzie pojawili się na dachach dworskich zabudowań i stajni. Piesi mierzyli do ludzi Dydyńskiego z samopałów, konni czekali z szablami i rohatynami w dłoniach.
- Nie ruszać się, waszmościowie! - powtórzył ten sam głos. Należał do rosłego szlachcica o posiwiałych wąsach, przyodzianego w postrzępioną, pokiereszowaną kolczugę. - Jesteście otoczeni, a na dziedzińcu pełno prochu. Dwa strzały i do nieba całą chorągwią pójdziecie!
Któryś z towarzyszy przyskoczył do najbliższego stosu beczek, pchnął baryłkę, odbił dno i zamarł przerażony. Ze środka wysypał się czarny proszek.
- Jezus Maria! Prochy!
Jeden strzał wystarczył, aby rozrzucone na dziedzińcu beczki eksplodowały, rozrywając na strzępy pancernych. Ludzie Dydyńskiego zmieszali się, zadrżeli, cofnęli pod ściany dworu.
Dydyński i Bidziński rzucili się ku Baranowskiemu. Na próżno. Z trzaskiem pękły deski pawimentu, huknęły wyrzucane w górę tarcice posadzki. Wyskoczyli spod nich ludzie w porwanych deliach, żupanach i rajtrokach, uzbrojeni w szable, czekany i rusznice. Jak wicher wpadli między przerażoną czeladź, obalili ich, zmietli, przydusili ostrzami szabel do ściany.
Dydyński był szybszy.
Stał za rotmistrzem, trzymając lewą rękę na jego ramieniu. W prawej miał nabity pistolet. Długa, gładka, wyczyszczona do połysku lufa dotykała podgolonego łba pana stolnika tuż za prawym uchem.
- Ani mi drgnij, panie Baranowski - wysyczał Dydyński - albo wychędożysz diablice w piekle.
- Brać go! - wykrztusił Baranowski. - Na co cze... Dydyński z trzaskiem odwiódł skałkę. Ludzie spod chorągwi rotmistrza zamarli w pół kroku.
- Chyba cię towarzystwo nie słyszy. Wołaj głośniej!
- Mądrej głowie dość dwie słowie. Wyjrzyj, waść, na dziedziniec.
Dydyński rzucił krótkie spojrzenie przez okno. Jego chorągiew stłoczona wokół dworu była jak w potrzasku. Na palisadzie zasiadali strzelcy, brama dworska była zagrodzona przez jazdę pana stolnika. Nie było stąd wyjścia, chyba że na cmentarz albo prosto do nieba.
- Idź, waść, do drzwi - zakomenderował Dydyński. - Jeden ruch i strzelam.
- Strzelaj. Połowa z was nie zostanie. Zapadła cisza.
- Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma - podsumował krotochwilą Baranowski. - Co teraz?
- Ucisz się, waszmość. Myślę.
- Załatwmy rzecz po kawalersku - mruknął stolnik. - Po co krew szlachecką rozlewać? Wyjdźmy na szable. Położysz mnie, tedy sam z tobą do obozu pojadę. Ja położę ciebie, tedy odstąpisz i dasz mi ujść cało. Zgoda?
Dydyński namyślał się przez chwilę.
- Jak zaprzysięgniesz.
- Na święty krzyż. - Baranowski złożył dwa palce i przeżegnał się. - Mości panowie! Daję nobile verbum, że jeśli imć pan Dydyński położy mnie w pojedynku, tedy sam dobrowolnie wrócę z nim do obozu koronnego.
- A jeśli pan stolnik raczy mnie usiec - rzekł Jan - tedy ślubuję, że panu Baranowskiemu odejść wolno spod dworu pozwolę. Tak mi dopomóż Bóg.
- Opuścić broń! - krzyknął Baranowski do swoich. - Zróbcie miejsce!
Żołnierze z obu chorągwi odetchnęli z ulgą; opadły pistolety, czekany i pałasze, zarżały konie, którym poluzowano munsztuki, tu i ówdzie rozległy się wiwaty.
- Zapraszam. - Baranowski zrzucił z ramion delię i ruszył do sieni.
Wyszli na dwór. Był już zmierzch, więc zapalono latarnie i maźnice ze smołą. Towarzystwo i pocztowi z obu chorągwi pomieszali się ze sobą, ciągnęli pod ganek, gdzie stanęli kołem wokół swoich dowódców. Dydyński dobył broni, odpiął pochwę z rapci, oddał czeladnikowi.
- Poczynaj, waść.
Baranowski ciął krótko, w pierś, z nadgarstka. Jego husarska szabla z rozwartym kabłąkiem i szerokim paluchem brzęknęła cienko, zderzając się z zastawą czarnej szablicy Dydyńskiego. Porucznik wyprowadził odpowiedź, odskoczył i kiedy Baranowski ciął z łokcia w pierś, zaryzykował przeciwtempo, chcąc dosięgnąć łba przeciwnika błyskawicznym uderzeniem z nadgarstka.
Niemal w ostatniej chwili rotmistrz przysiadł na piętach, uniknął ciosu, rzucając się w lewo, i jednocześnie z całej siły chlasnął Dydyńskiego skośnie, z podlewu.
Był dobry! Porucznik ledwie zdążył cofnąć uzbrojoną rękę. Ostrze zabrzęczało po kabłąku, a Dydyński uświadomił sobie, że gdyby walczył karabelą lub węgierką, być może właśnie straciłby wszystkie palce.
Zwarli się znowu pośrodku podwórza. Ludzie z ich chorągwi tłoczyli się dokoła, krzyczeli, przygryzali wargi i wąsy przy nieudanym ciosie lub zbyt późno złożonej zastawie. Dydyński poczuł nagle, że wszystkie oczy wlepione są w jego przeciwnika, że tutaj, na dziedzińcu przed zrujnowanym dworem, nie ma ani jednej przyjaznej mu duszy; że nawet jego podwładni są po stronie stolnika bracławskiego.
A potem odczuł na dobre siłę Baranowskiego. Rotmistrz bił go bez tchu, uderzał to z łokcia, to z ramienia, zamiast zastaw stosował zbicia, a po każdym cięciu Dydyński mógł spodziewać się odpowiedzi. Już po kilku chwilach porucznik był mokry, czuł, jak pot ścieka mu spod kołpaka, a ręka drętwieje od uderzeń przeciwnika. A przecież był synem największego rębajły na Rusi Czerwonej!
Baranowski bił szybko i strasznie. Zadawał ciosy, nie czując zmęczenia. Dydyński spróbował cięcia łukowego, polskiej czwartej, a w końcu zdesperowany, zziajany, uderzył w pierś od lewej, z pozoru od niechcenia, lecz już w trakcie ruchu dołączył lewą rękę do prawej, aby wybić broń z ręki przeciwnika w cięciu trybunalskim.
Baranowski nawet nie drgnął. Po prostu zdjął zastawę tak szybkim ruchem, że Dydyński zatoczył się, a jego szabla przecięła puste powietrze. Baranowski chlasnął go po boku; Jan poczuł zimną stal między żebrami, jęknął z bólu, potknął się i padł na prawe kolano. Chciał zerwać się, a wtedy poczuł na swej szyi ostrze husarskiej szabli przeciwnika.
- Mam pchnąć? - zapytał Baranowski. - Czy puścisz mnie wolno?
Dydyński jęknął. Oberwał mocno. Krew spływała spod rozciętego boku, robiło mu się ciemno pod oczyma. Pokiwał głową i wsparł się na rękach, aby nie zwalić się w zryty kopytami piach.
Baranowski cofnął szablę. Odwrócił się i ruszył do swoich bez śladu zmęczenia. Bidziński i pocztowi rzucili się do swego porucznika. Szybko podnieśli go z ziemi, podtrzymali. Jan pozbierał się z trudem.