Выбрать главу

Dydyński nie ruszył za Baranowskim. Postąpił w stronę cerkwi, stanął przed zawartymi wrotami, ale nie wszedł do środka. Zatrzymał się w sobotach, zapatrzył na zrąb pokryty pociemniałymi malowidłami. Prawie wszystkie przedstawiały sceny Sądu Ostatecznego; Chrystusa wydającego wyroki na grzeszników, jego etimasję, Raj, Marię adorowaną przez grzeszników, dobrego łotra. Widać, że malarze pochodzili z Karpat albo z Rusi Czerwonej - gdzieś spod Przemyśla czy Sambora, bo na obrazie widniała polska śmierć z kosą, a diabły zabierające do piekła grzeszników i jezuitów poprzebierane były w delie i szlacheckie żupany. Na środku malowidła wił się wielki czarny wąż pokryty pierścieniami i wyciągający paszczę aż do etimasji. Zwierz nie mógł zagrozić tronowi Chrystusa, bo odpędzali go stamtąd aniołowie zasłaniający się wielkimi prawosławnymi krzyżami. Takimi samymi jak te wokół cerkwi.

Nie mam już sił - pomyślał Dydyński. Wciąż wspominał to, co opowiadał mu Baranowski, okrutne mordy na szlachcie polskiej i ruskiej, spalone dwory, mogiły po zmarłych. I - może dlatego, że był słaby i chory - gdzieś w głębi jego duszy poczęło pojawiać się przekonanie, że stolnik ma rację, a rozpętanego na Ukrainie obłędnego koła mordu i odwetu nic już nie zdoła zatrzymać.

- Czemuż nie biesiadujesz, bracie?!

Dydyński drgnął. Obok niego stał hieromnich Hiob.

- Nie jestem z kompanii pana Baranowskiego. Pan rotmistrz byłby rad, gdybym stał się taki jak on. Ale ja wciąż się waham...

- Pan Baranowski zatracił się w cierpieniu - rzekł cicho mnich. - Dobrze czynisz, nie idąc jego drogą, bowiem straciłbyś nieśmiertelną duszę. Tylko Jezus może nas sądzić wedle miłości bliźniego, a pan stolnik chce sprawować ten sąd już na ziemi.

- Co to za krzyże?

- Przynieśli je nasi bracia. Dźwigali na własnych ramionach, przepraszając za grzechy, wypełniając złożone Bohu przykazania czy dziękując za okazaną łaskę.

- Pewnie przybyło ich ostatnimi czasy - mruknął gorzko Dydyński. - Ile z nich postawiliście waszemu Bogu w podzięce za poderżnięcie naszych gardeł? Ile Chmielnickiemu za wyrezanie Lachów i parchów na świętej Rusi?

- Te krzyże mają moc odpędzania złego. Nie mogą być stawiane ku chwale złych uczynków. Często rozdajemy je wśród potrzebujących, a chłopi zabierają je w miejsca, gdzie czai się didko i biesy: na uroczyskach pod Satanowem, na przeklętej górze; pod Kamionką i Raszkowem na mogiłach pohańskich. I na rozstajach, gdzie upiory krew ludzką wysysają. Jest tu nawet krzyż - pokazał brat Hiob - w intencji wiecznego spoczynku duszy kniazia Jaremy, co po śmierci zmienił się w upiora i przez wieczność będzie nawiedzał Ukrainę. Dydyński uśmiechnął się zimno.

- Jaśnie oświeconego Jeremiego Korybuta pogrzebali w Sokalu rok temu. A potem księżna pani przewiozła ciało na Święty Krzyż.

- Nikt ci tego nie powie, bracie, ale ciało kniazia znikło. I na Świętym Krzyżu w opactwie go nie najdziecie. Jarema upiorem został po śmierci... Za krew przelaną, za pale i szubienice na Ukrainie.

- Milcz, popie!

- Pan stolnik był jego sługą. Idzie tą samą drogą co pan jego - do piekła. Jaśnie wielmożny rotmistrz zaprzedał duszę diabłu!

Baranowski zjawił się przy nich jak duch. Dydyński drgnął, położył rękę na szabli, a Hiob się przeżegnał. Ale rotmistrz nie zwrócił na nich uwagi. Otworzył drzwi do cerkwi, wszedł do środka. Dydyński spoglądał za nim. Baranowski przeszedł przez pritwor i nawę, a potem uklęknął na amwonie przed ołtarzem i począł modlić się z opuszczoną głową.

- Uciekaj! Uchodź póki czas! - wyszeptał Hiob.

- Dałem nobile verbum, że nie zostawię pana Baranowskiego.

- Słowo szlacheckie? Zgubi nas ten honor... panie bracie.

- Nie mów, żeś urodzony albo szlachetny.

- Zanim mnie postrygli w mantie, zwałem się Iwan Hołubko. Ja z bojarów kijowskich. U mene była żona... Salomeą Brynicka. W cerkwi my ślub brali, pod koronami. A jak Chmielnicki się zbuntował, ukryliśmy się w Barze, którego potem Krzywonos dobył. Czerń wzięła nas żywcem, a że moja żona Laszka była, tedy kazali mi ją i dzieci... pozabijać.

- Jezus Maria! - Dydyński przeżegnał się. - I uczyniłeś to?

- Gdybym tego nie zrobił, Kozacy wbiliby ich na pale. A tak przynajmniej śmierć lekką mieli. A po tym, com uczynił, do mnichów przystałem.

Zapadła cisza.

- A ja - rzekł wreszcie Dydyński - zostałem wysłany, aby wymierzyć sprawiedliwość Baranowskiemu. Ale poniosłem klęskę...

- Nie pokonasz go, bracie. To bies zesłany za nasze grzechy. Uciekaj, proszę! Ty jesteś inny. Tu za chwilę będzie piekło!

Drzwi do cerkwi zamknęły się ze skrzypieniem. Dydyński chciał odejść, pójść między krzyże. Ale nie zrobił tego. Wewnątrz, w świątyni, usłyszał... głosy.

- Panie ojcze, panie ojcze - płakał jakiś dziecinny głosik.

- Cicho, cicho, detyno - mruczał Baranowski.

- Boję się, boję... - szlochał inny, jeszcze cieńszy głosik. - Czy oni tu są?!

- Kosy, kosy mają! Straszne...

- Nie trwóżcie się. Przecie jestem z wami.

- Oni zabiją was, panie ojcze. Musicie...

Dydyński nasłuchiwał zdjęty grozą. Przysunął ucho do drewnianych wrót, ale głosy przycichły.

W chwilę potem drzwi otwarły się na oścież. Na progu stał Baranowski. Wpatrywał się w Hioba. Wolno podniósł rękę z pistoletem...

- Nieeeee! - ryknął Dydyński. Za późno!

Huknął strzał. Ołowiana kula zdruzgotała czaszkę mnicha, krew trysnęła na malowidła, splamiła sylwetki aniołów, zabarwiła szkarłatem oblicze Chrystusa.

Wystrzał omal nie ogłuszył Dydyńskiego. A poprzez dzwonki odzywające się w jego łbie porucznik usłyszał, jak gdzieś za krzyżami, za zabudowaniami rodzi się okrzyk, na którego dźwięk truchleli Kozacy, a chłopi padali na kolana na całej Ukrainie.

- Jarema! Jareeeemaaaaa!

Dydyński dopadł Baranowskiego. Chciał chwycić go za żupan pod szyją, ale rotmistrz zdzielił go w łeb kolbą pistoletu, odepchnął. Porucznik walnął poranionym bokiem w ścianę, krzyknął z bólu, padł na kolana.

Widział wszystko. Był świadkiem, jak wiśniowiecczycy rąbali mnichów szablami, bili czekanami i nadziakami, odrąbywali wzniesione błagalnie dłonie posłuszników, mordowali bez tchu, bez litości, z okrutną wprawą zobojętniałego na wszystko żołnierza. Jak gonili mnichów konno wokół cerkwi, wyłapywali ich na arkany. Oglądał próby oporu, gdy mnisi zwalili z kulbaki jednego z pocztowych, który wpadł między krzyże, druzgocąc przegniłe drągi i słupy; widział, jak potem mnisi rozsiekani zostali niemal na sztuki. Opór trwał krótko. Wnet na dziedzińcu monasteru zostali sami ludzie Baranowskiego. I trupy pomordowanych, z których jedne leżały cicho i spokojnie w kałużach krwi, a inne miotały się w śmiertelnych drgawkach lub wpatrywały szeroko rozwartymi oczyma w jesienne niebo.

- Uprzątnąć ścierwo, zetrzeć krew, pochować konie! -rozkazał Baranowski. - A wy do domów, do cerkwi. Czekać na znak, waszmościowie.

Wnet uprzątnięto ciała, posypano piaskiem plamy krwi na placu i ścieżkach wokół cerkwi. Potem pancerni pokryli się w szopach, domach i stodołach. Dydyńskiego pociągnęli do stajni.

Nie czekali długo. Czerwone słońce ukrywało się już za mgłami i oparami po zachodniej stronie widnokręgu, kiedy przed bramą monasteru załomotały końskie kopyta. To byli Kozacy. Dydyński wyjrzał przez szparę w ścianie i poznał ich od razu po szarych lub zielonkawych żupanach, spłowiałych świtach i bekieszach.

Zaporoska czata wpadła na dziedziniec; nie widząc śladów walki, mołojcy objechali cerkiew, a potem zawrócili za bramę. Nie minęła kwatera, kiedy z lasu doszedł do nich tętent kopyt, chrapanie wierzchowców, brzęczenie munsztuków. Przez bramę wjechały ze dwie setki konnych. To nie była piesza czerń zbrojna w kije i kopyście, ale Zaporożcy; jakaś sotnia z Bracławia czy Kalnika. Wszyscy byli dobrze odziani, na zdobycznych kulbakach i łękach, z szablami, rusznicami, bandoletami zrabowanymi z arsenałów, dworów, zamków i miast na Ukrainie.