Kozacy zatrzymali się wokół cerkwi, nie wiedząc, co czynić. Nie było śladów walki, krwi, trupów. Zbici z tropu poczęli nawoływać mnichów, nie zdając sobie sprawy z tego, że po bierzmowaniu, jakie sprawiły im polskie szable, czerńcy bez trudu odpowiadali na głos Chrystusa, ale pozostawali głusi na zaporoskie wezwania.
Pierwszy wystrzał zabrzmiał jak uderzenie gromu. Z cerkwi, z domów, sklepów i stajni wypadli ludzie rotmistrza z pistoletami i rusznicami w dłoniach. Kozacy wrzasnęli. Jedyne, co mogli jeszcze zrobić.
Towarzysze i pocztowni złożyli się do strzału jak jeden mąż. Dydyński usłyszał huk półhaków jazdy, głuchy grzechot rusznic i samopałów oznajmiający, że pancerni posłali Kozakom ołowianych pachołków, którzy grzecznie, acz stanowczo skłonić mieli ich do zejścia z koni. Wystrzałom odpowiedziało rżenie koni, wrzask przerażonych mołojów, jęki rannych i umierających, kwik padających wierzchowców.
W jednym mgnieniu oka pancerni wpadli na Kozaków z rohatynami w dłoniach. Runęli na nich jak burza, kłuli, zrzucali z koni, strzelali z przystawienia z pistoletów i garłaczy. Kozacy nie mieli szans. Ściśnięci na dziedzińcu, wciśnięci między krzyże i soboty cerkwi, rozproszeni wokół klasztornych zabudowań, bronili się rozpaczliwie, rąbiąc szablami, strzelając z rusznic. Ich konie rżały, wpadały na krzyże, płoty i ogrodzenia, zrzucały jeźdźców, wierzgały i stawały dęba. A kiedy w rękach pancernych potrzaskały się rohatyny i spisy, panie barskie, staszowskie i sandomierskie zaprosiły Kozaków do śmiertelnego tańca.
Dydyński nie wiedział nawet, kiedy skończył się pogrom, a zaczęła rzeź. Pancerni polowali na Zaporożców szukających schronienia w gumnach, stodołach, spichrzach i na dzwonnicy. Dobijali ich szybko, wyciągali za łby i osełedce z gnoju i stert siana. Uciekających do lasu dogoniły konne czaty Baranowskiego, pozostałych łowiono pojedynczo i samowtór na arkany. Bitwa była skończona.
9. Veto!
Pokrwawionych, ledwie żywych jeńców doprowadzono przed oblicze Baranowskiego. Rotmistrz niewiele czasu poświęcił zwykłym Kozakom. Kazał wyprowadzić ich za mury i powiesić bez żadnych ceregieli. Przy czym za owe ceregiele uznał przedśmiertną spowiedź czy modlitwę. W końcu nie raz powtarzał, że Zaporożcy są religiosus nullus, a cerkiew postawił na Siczy dopiero Chmielnicki; zatem dawanie im kilku chwil na pojednanie ze Stwórcą uważał za marnowanie czasu i fantazji panów braci.
Cała uwaga rotmistrza skupiła się na dwóch najważniejszych jeńcach. Jednym z nich był młody, urodziwy Kozak, podgolony wysoko, z osełedcem zakręconym wokół obu uszu, z długimi, nasmołowanymi wąsami i zielonkawymi oczyma. Tak było pewnie jeszcze wczoraj, gdy dumny ataman wodził mołojców, wzdychały za nim mołodycie i dworskie dziewki. Teraz jednak był obity, pokrwawiony. Jego orli nos był złamany, a jedno oko wybili mu pancerni rotmistrza - czarna jama pokryta była soplami zakrzepłej krwi. Lewe ucho zwisało w strzępach, na głowie zastygły plamy posoki zmieszane z pyłem i błotem. Trzeba mu jednak przyznać, że długo nie dawał się wziąć żywcem, wiedząc dobrze, że jego śmierć z rąk Lachów z pewnością będzie długa i bolesna. Jednak panowie bracia wiśniowiecczycy mieli dużą experiencję w dobywaniu żywcem hultajów i rezunów. I dzięki niej ataman żywy, choć złamany, dostał się w ręce pana rotmistrza.
- Aleksandreńko! - Baranowski klasnął w ręce jak ukrainny kniaź na widok najprzedniejszego natolijczyka z jego stada. - I na co ci to przyszło, mój chłopcze? Nie lepiej było ostać rękodajnym u panów Potockich? Miałbyś przyodziewek i talara na świętego Marcina. A teraz co? Złotem już kabzy nie nabijesz, a świętego Marcina zdaje się, że nie doczekasz. Choć może i taki z ciebie mołojec twardy, że nawet tydzień na palu wytrzymasz. Bywały takie przypadki. Nalewajko w Warszawie pięć dni zdzierżył, a kniaź Bajda Wiśniowiecki w Stambule, świeć, Panie, nad jego grzeszną duszą, za łuk złapał i przed zgonem jeszcze pohańców nastrzelał.
Aleksandreńko splunął przez połamane zęby.
- Ja waszmości proszę o śmierć, nie o naukę.
- Zapewniam, że to już ostatnia nauka - pokiwał podgolonym łbem Baranowski - jakiej mogę ci udzielić. Mości panowie, wyprowadźcie kawalera przed klasztor, weźcie największy krzyż spod cerkwi i zastrugajcie z niego pal. A wysoki, aby pana sotnika godnie wywyższyć.
Baranowski odwrócił się do drugiego z pojmanych. To był ihumen Atanazy. Klęczał i modlił się.
- Dydyński!
Szlachcic patrzył na ihumena. Zaczynał już domyślać się wszystkiego.
- Patrzaj, panie bracie, jak wielka jest w tutejszym ludzie nienawiść do szlachty. Oto prosiłeś mnie, abym oszczędził monastyr. Zgodziłem się. A kiedy mnisi podejmowali nas winem i jadłem, tenże błahoczestwy ihumen Atanazy sam pojechał do Olszanki po miody.
Figlarz z niego, mospanie, bo zamiast z lipcem z Kozakami wrócił. Chcieli nas mnisi spoić i z zasadzki wydać mołojcom, aby nam łby żywcem pourywali. Oto wdzięczność za twą łaskę, panie bracie.
- Milcz, dytko - rzekł Atanazy. - Pane, wybacz, że nie starczyło nam sił, aby pokonać polskiego bisa. Wszystko poświęciliśmy ku twej chwale: klasztor, życie, bo ty, Pane, karasz i litujesz się. Ale inni się znajdą, którzy naszego dzieła dokonają. I nie postanie już dytko na progu twej cerkwi.
- Słyszysz, mości poruczniku - rzekł Baranowski świszczącym szeptem. - Pomnij jego słowa, zanim poprosisz mnie o łaskę po raz drugi. A teraz zetnij zuchwalca, który cię zdradził, i bądź mi bratem... Z twoją pomocą uspokoimy Ukrainę na wieczne czasy.
Dydyński popatrzył na ihumena, na Baranowskiego i resztę towarzystwa. Na trupy, krew, drzewa i krzyże ozdobione ciałami powieszonych Kozaków. A chociaż za nimi huczał pożar, rżały przestraszone konie, porucznik miał wrażenie, że dokoła uczyniła się zupełna cisza.
- Ubij popa! - rzucił przez zaciśnięte zęby Baranowski. - I witaj w kompanii! Sam widzisz, że przegrałeś, panie bracie! Moja jest pomsta!
Dydyński położył dłoń na rękojeści szabli.
- Nie zabiję go. Nie jestem taki jak ty.
- Co takiego?! Odrąb mu łeb, zaraz! Tutaj!
- Nie! Dość już mam krwi!
- Panie Dydyński! - Baranowski wyglądał na wściekłego. - Nie ma innej drogi przed tobą, jak zostać naszym kompanem. Ścinaj popa!
Dydyński wyrwał z pochwy szablę i odrzucił ją.
- Veto!
Zobaczyli tylko błysk, a dopiero potem usłyszeli świst. Jeszcze nie przebrzmiał im w uszach, gdy głowa Atanazego potoczyła się po ziemi. Baranowski spojrzał na Dydyńskiego, a jego oczy płonęły gniewem.
- Wybrałeś, panie poruczniku - stwierdził. - Wybrałeś dobrze. Nie będę dłużej włóczył cię bez celu po Podolu. Tutaj nadejdzie kres twej udręki. Panie Bidziński!
- Na rozkaz!
- Weźmiesz dziesięciu czeladników z rusznicami, wyprowadzisz imć Dydyńskiego za mury i kula w łeb. A potem pochowasz z honorami!
Bidziński zadrżał.
- Jakże to tak?! Mam rozstrzelać porucznika? Syna bohatera spod Zborowa?
- To rozkaz!
Bidziński położył rękę na ramieniu Jana. Ale porucznik szarpnął się wściekle.
- Sam pójdę! - warknął do Baranowskiego. - Nie każ mnie szarpać jak psa!
- Idź, waść. Niech się to wszystko skończy.
10. Pogrzeb porucznika
W tę ostatnią drogę odprowadzał go prawdziwy kondukt. Bidziński zabrał ze sobą prawie trzydziestu konnych. Przyprowadził też wierzchowca porucznika.
- Pójdę bez konia - mruknął Dydyński.
- Wsiadaj, waść, do kroćset! - warknął Bidziński. - Albo siłą wsadzę!
Porucznik ustąpił. Jeden z czeladników ujął rumaka za uzdę i powiódł za sobą. Szybko wyjechali poza monastyr, w bramie schylili głowy, aby nie zderzyć się z bosymi stopami powieszonych mnichów. Jeden z nich jeszcze nie sczezł; harczał i wyczyniał figliki na stryczku.