Po drodze dołączali kolejni towarzysze wraz z pocztami; w końcu za plecami Bidzińskiego i Dydyńskiego podążał prawie cały znaczek pancernych.
Tuż przed lasem porucznik wstrzymał konia. Popatrzył na swoich ludzi, przenosił wzrok od jednego poznaczonego bliznami oblicza do drugiego.
- Bądźcie zdrowi! - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Odpuszczam wam zdradę, mości panowie bracia. A jeśli do hetmana kiedyś wrócicie, tedy powiedzcie... że to ja jestem winien. Może dzięki temu gardła ocalicie!
Zdjął kołpak, odrzucił do tyłu przydługie, podgolone wysoko włosy i spojrzał na las pokryty jesiennymi mgłami.
Na próżno. Wszystko na próżno. Tyle dni; tyle wyrzeczeń, krwawych zmagań, pościgów i potyczek... Baranowski miał go w ręku. Wygrał grę o dusze jego ludzi.
- Długo mam czekać?! Nie słyszeliście rozkazu rotmistrza?!
- W konie! - huknął Bidziński.
Ruszyli z kopyta przez mroczniejący bór. Wpadli na ścieżkę, potem na polanę, przemknęli przez mgły, przejechali przez strumień, a potem wypadli na podolski przedwieczorny step. Pachołek oddał Dydyńskiemu wodze jego konia, ludzie Bidzińskiego zarzucili na plecy bandolety i rusznice.
- W skok!
Popuścili cugli, pochylili się w łękach i kulbakach, a smukłe polskie konie pomknęły lekko i zwinnie jak ptaki poprzez stepy. Dydyński poczuł, jak pęd wichru rozwiewa mu włosy, jak kopyta końskie łomocą na stwardniałej ziemi, jak łopocą poły jego delii. A potem poczuł pod kolanem ucisk znajomej rękojeści buzdyganu, który odebrał mu Baranowski, i dopiero teraz zrozumiał, że jakimś cudem ocalał.
11. Z diabłem sprawka
- Waszmość miałeś rację - wycharczał Bidziński. - Ten człek to szaleniec; plecie jakoby Piekarski na mękach. On chce utopić Ukrainę we krwi, pozostawić tu niebo i ziemię. Więcej ja wojen zaliczyłem niż waszmość dziewek w zamtuzach, ale takich strasznych mordów na oczy nie widziałem.
Namiestnik dyszał ciężko jak po długim biegu.
- Dawno już się namówiliśmy z panami braćmi, aby uchodzić. Tyle że okazji nie było. Ale kiedy waszmości na śmierć skazał, wiedziałem, że przebrała się miarka. Zaraz się z towarzystwem spiknąłem i krzyknęliśmy jakoby jeden mąż: całuj nas w rzyć, panie Baranowski. Tyle że po cichu, boby nasze głowy spadły jak gruchy na jesieni.
- Co teraz? Wracamy do obozu?! - zapytał pan Krzesz.
- Nie, waszmościowie - Dydyński pokręcił głową. - Dostaliśmy rozkaz i go wypełnimy. Jego mość hetman Potocki kazał nam dostarczyć Baranowskiego żywcem, tedy go przywieziemy!
- Panie bracie, toż to diabeł. Nikt nie da mu rady. On się w nocy modli. Głosy słyszy. Ze swoimi dziatkami rozmawia, z kniaziem Jaremą, z panem Łaszczem, z Wiśniowiecczykami, co w bojach polegli. Dusze potępione uprzedzają go o zasadzkach, wszystko mu mówią: co wróg zamierza.
- Powiadają - mruknął Krzesz - że im więcej Baranowski chłopów i Kozaków wymorduje, im więcej pobojowisk i miejsc kaźni za sobą zostawi, tym większa jest jego siła i gorszy strach pada na jego wrogów. Bo tym więcej dusz niepogrzebanych wokół niego krąży.
Dydyński wstrzymał konia i zamyślił się.
- Jeśli siła Baranowskiego bierze się z mordów, rzezi i gwałtów, tedy wiem, co powinienem uczynić. Waszmościowie, wiem jak przytrzeć rogów mości panu stolnikowi!
- Oszalałeś waść?! Musimy wracać do obozu, hetmana zawiadomić!
- Mości panowie! - rzekł Dydyński. - Skoro opuściliście diabła i wróciliście pod moją komendę, tedy winniście mi posłuszeństwo. Nie powiem, nauczyliście mnie cokolwiek... pokory. Dlatego nie chcę zmuszać nikogo do pozostania groźbą czy pistoletem. Jednak jeśli któryś z was ma w żyłach krew szlachecką, tedy proszę, aby pomógł mi schwytać stolnika.
- Baranowski ma swoją chorągiew i część naszej! Razem będzie z półtorasta koni! A nas jest ledwie czterdziestu. Jak chcesz się porwać na taką siłę?!
- Jedźcie ze mną, a wszystkiego się dowiecie!
- Nie może to być!
Dydyński zawrócił konia. Bidziński złapał się za głowę. Zaklął pod nosem.
- Kurwa mać i jebał to pies! - jęknął. - Idę!
I ruszył za porucznikiem.
A za nim poszła reszta oddziału.
12. Krzyże
Kiedy następnego dnia wrócili do monasteru, nie było tu nikogo, pomijając, rzecz jasna, dusze Zaporożców i mnichów, które zapewne krążyły w pobliżu, bo ciała nie były pogrzebane. Wierzchowce chrapały na widok trupów, a na dachu cerkwi przysiadły stada wron i kruków.
Dydyński zatrzymał się przed świątynią. Wpatrzył się w otaczający ją las prawosławnych krzyży.
- Potrzebna będzie duża, mocna kolasa - powiedział. - I cztery konie.
- Po co, na miłość boską?! - zakrzyknął namiestnik. - Waszmość chcesz złupić cerkiew?
- Chcę zabrać stąd te krzyże.
- Krzyże?
Dydyński uśmiechnął się pod wąsem i wziął pod boki.
- Wszystko w swoim czasie, mości panowie! Wieczorem wbili pierwszy krzyż w zakolu rzeki; tam gdzie cztery dni wcześniej Baranowski zniósł dużą kupę czerni. Kolejny postawili w Kupiczyńcach - wiosce zniesionej i spalonej do szczętu przez wiśniowiecczyków. Następny - z napisem: cnacu, coxpahu, wbili w ziemię na pobliskiej górze, gdzie ukraińskie rezuny spaliły dwór szlachecki wraz z całą rodziną.
A kiedy następnego dnia w nocy stawiali kolejny - tym razem w lesie pod Ścianą, gdzie gałęzie drzew uginały się pod ciężarem powieszonych chłopów; gdzie kiedyś był dwór rodziny Baranowskich, Dydyński mógłby przysiąc, że czuje, jak rotmistrz rzuca się niespokojnie na posłaniu. Gdy wbijali drewniane stylisko w ziemię, porucznik był niemal pewien, że jego wróg jęczy i wzdycha przez sen. Uśmiechnął się smutno. Żniwo było wielkie, a robotników mało...
13. W wilczej skórze
Iwan Sirko podrapał się brudnym paluchem po obitym kozackim łbie, odrzucił aż za ucho nasmołowany osełedec. Nie drżał przed szubienicą, nie lękał się pala, ale to, czego żądał od nich ten młody Lach, sprawiało, że poczuł lodowaty chłód w sercu.
- Rozbierać się wszyscy, żwawo! - rzucił Dydyński. - Zdziewać żupany, świty, bekiesze. Do naga! Koszule też.
- Słyszycie, co pan porucznik gada!? - zawtórował wąsaty Lach w kolczudze. - Jak mi który choć hajdawery zostawi, to mu z dupy zrobię Moskwę po tatarskim najeździe!
Sirko zmartwiał. Spotykał różnych panów polskich. Okrutnych, głupich, dumnych, gniewnych, spotykał pijanice i nikczemnych starostów. Ale Lachów sodomitów widział pierwszy raz w życiu! Powoli rozpinał guzy żupana, zerkając z ukosa na prześladowców. A jego kozacki łeb ciągle gnębiło przerażające pytanie. Czy po turecku brać ich będą, czy może w szeregu ustawią i każą zadki wypiąć? Pociecha była tylko jedna - takie palowanie można było jakoś przeżyć. Choć gdyby dowiedziało się o tym towarzystwo, strach byłoby się potem pokazać na Siczy.
- Kto już goły, ten poszedł precz! - krzyknął stary Lach. - A obejrzy się który za siebie - kula w łeb!
Dydyński podniósł z ziemi długie zaporoskie hajdawery.
- Tośmy teraz Kozacy - rzekł wesoło. - Witaj, bracie atamanie!
14.Złoto ihumena
- Jasne wielmożne pany! - chłop Mykoła zamiatał czapą podłogę karczmy tak gorliwie, że w powietrze wzbił się obłok kurzu, popiołu i starych trocin. - Kozaki do klasztoru przyszli.
- Wywieść chama za próg i powiesić! - Baranowski nawet nie podniósł wzroku znad kufla piwa. - A wcześniej dać dwieście bizunów! Niech i czeladź ma uciechę.
Chłop nie dał się tak łatwo zbić z tropu.
- Jasne wielmożny panie dobrodzieju! - zawołał, zadziwiając obecnych elokwencją. - Tyś jest Bóg jedyny z Trójcy Przenajświętszej. Szkoda dobrego powroza na moje chamskie gardło, pane wielmożny!