Выбрать главу

Wymówiwszy te słowa, rzucił się do stóp pana, całując zabłocone baczmagi rotmistrza. Dobrze zrobił, bo pan Baranowski miał uszy w noskach podkutych butów, zwłaszcza w czasie rozhoworów z czernią i pospólstwem.

- Kozaki przyszły najprawdziwsze - skamlał chłop - rezuny, juchy przeklęte. Żebym tak sczezł na galicką chorąbę, jak łżę. Ci sami, co nam futor zrujnowali. Wszyscy, taka ich mać - z jednej kurwy syny.

- Czy to nie ci z sotni Aleksandreńki, co się tam od dwóch dni na strykach kiwają?

- Kozaki przyszli po czerwone złote i dukaty ihumena.

Baranowski wreszcie zdecydował się poświęcić nieco uwagi chłopu.

- Łajno tam jeno końskie zostało i Kozaków ścierwa. Cały monastyr przetrząsnęliśmy i wierzaj mi, chamie, więcej robactwa na twoim kożuchu się leże, niż talarów było w skrzyni ihumena.

- Jakże miały tam być, panie wielmożny, kiedy one całkiem gdzie indziej ukryte!

- Doprawdy? Gdzie?

- Najpierw wasza miłość nagrodę mi przyobieca.

- W nagrodę ocalisz życie, bo nie każę cię powiesić.

- Jeno wtedy z klasztornego skarbu wasza miłość ni szeląga nie zobaczy.

Baranowski zamyślił się.

- Dobrze - rzekł. - Daję słowo, że zostaniesz wynagrodzony stosownie do zasług. A teraz gadaj, gdzie złoto!

- W pieczarach pod cerkwią - chłop ściszył głos. - Kozaki tam poszli, wokół cerkwi jeno straże postawili. Słyszałem, że skały kują. Beczek szukają z czerwońcami, tymfami i talarami... A są w nich i orty, są szóstaki, dukaty brandenburskie, są portugały nawet i floreny całe!

- To ilu mówiłeś jest tych Kozaków?

15. Zemsta

Wpadli na dziedziniec monasteru i zatrzymali się, widząc konnych semenów otaczających cerkiew. Na widok chorągwi Baranowskiego Zaporożcy zeskoczyli z koni, złapali za rusznice i bandolety i poczęli zmykać do wrót.

- Za nimi! - krzyknął Policki. - Łapać!

- Staaaaać! - Baranowski zagrodził im drogę. - Do monasteru! To zasadzka!

Wnet kilkudziesięciu towarzyszy i pocztowych zeskoczyło z kulbak. Ile tchu w piersiach pobiegli ku domowi monasterskiemu. Zda się, że w jednej chwili wpadli do środka, a już w następnej wychynęli z drugiej strony budowli. Sprawdzili wszystko, przetrząsnęli każdą izbę, zajrzeli na strych, wyrwali kilka desek z podłogi.

- Ani żywej duszy! - zameldował Policki.

- Do cerkwi!

Pognali do drewnianej budowli i zeskoczyli z koni tuż przed sobotami. Ktoś strzelił w drzwi, inni podbiegli do nich z toporami. Niepotrzebnie, bo wrota nie były zawarte. Wystarczyły dwa solidne kopniaki, a otwarły się z trzaskiem, odsłaniając ciemne wnętrze, rzędy ikon oraz pociemniałe malowidła na ścianach. Z mandylionu spoglądał na nich z lekkim uśmiechem Jezus Chrystus.

Towarzystwo rozbiegło się po świątyni. Pancerni zajrzeli w kąty przedsionka i nawy; przez carskie i diakońskie wrota wpadli do ałtara, zatrzymali się przed prestołem porąbanym szablami, pokrytym zakrzepłymi plamami krwi. Na prawo od niego widniał otwór wyrąbany w deskach podłogi. Kiedy spojrzeli pod nogi, dostrzegli kamienne schody prowadzące w dół, do katakumb.

- Tam się ukryli! - mruknął Policki. - Waszmościowie, kto pierwszy? Komu złoto milsze od głowy na karku?

- On pójdzie pierwszy. - Baranowski sięgnął po pistolet, odwiódł skałkę z trzaskiem i przystawił półhaka do łba chłopa, który przywiódł ich tutaj. - Chamie! Czas pańskie odrobić. Ruszaj! - zakomenderował i uśmiechnął się lodowato. - Zapracujesz na nagrodę! A waść - spojrzał na Polickiego - zostaniesz tu ze swoimi ludźmi!

Chłop posłusznie wstąpił na schody. Za nim szedł Baranowski z pistoletem, dalej reszta towarzystwa, na końcu czeladź uzbrojona w rusznice.

Katakumby były głębokie. Zapewne wykuto je w zamierzchłych czasach. Światło pochodni wydobywało z mroku stosy czaszek i kości, zardzewiałe miecze, szable i szłomy poniewierające się pod ścianami. W licznych miejscach stały puste beczki i skrzynie, na ścianach widać było ślady po ogniu i kamienne paleniska. Widać katakumby wykorzystywane były jako schronienie w czasie tatarskich najazdów.

Zeszli na dół i zatrzymali się w dużej, wykutej w kamieniu sali. Były stąd aż trzy wyjścia. Baranowski bez namysłu popchnął chłopa w stronę najszerszego, a swemu namiestnikowi wskazał pozostałe dwa. Rozdzielili się. Szli przez zwaliska czaszek, mijali nisze wykute w skałach, w których spoczywały wyschnięte, pokurczone ciała mnichów okryte resztkami porwanych łachmanów.

Gdzie byli Kozacy? Czyżby rozpłynęli się w labiryncie sal i korytarzy? Nikt nie strzelił do ludzi Baranowskiego, nikt nie przemknął za załomem korytarza. A może z katakumb było jakieś ukryte wyjście, którym uciekli mołojcy?

A potem weszli do dużej, przestronnej komnaty. W ścianach wykuto tu dziesiątki nisz, w których złożono kości mnichów. Tuż obok pożółkłe czaszki szczerzyły zęby do ludzi rotmistrza, na posadzce poniewierały się połamane piszczele, pomiędzy którymi przemykały piszczące, wystraszone szczury.

Baranowski zatrzymał się nagle, położył swą ciężką, stwardniałą od szabli prawicę na ramieniu chłopa.

- Panie Dydyński! Gdzie twoi ludzie?!

Chłop odwrócił się szybko i zwinnie. Zerwał z głowy futrzaną czapę, oderwał przyprawioną brodę, odsłaniając zarośnięte oblicze pana Bidzińskiego, namiestnika hetmańskiej chorągwi.

- Z umarłymi w grobach leżą!

Z chrzęstem kości, z trzaskiem, stukotem rozlatujących się czaszek i piszczeli ożyły trupy w niszach. W jednej chwili truchła mnichów okryte starymi materiami podniosły się, skoczyły na nogi; a zbrojni pachołkowie wytoczyli się spod stosów czaszek i kości. Inni zrzucili z siebie łachmany i wyskoczyli zza wyschniętych ciał. Z trzaskiem odwodzonych kurków trzydzieści luf spojrzało prosto w oblicza ludzi Baranowskiego.

- Rzucić rusznice i szable, waszmościowie! - rozległ się głos Dydyńskiego, który strząsnął z siebie resztki szkieletu i poderwał się na nogi. - Nie chcemy tu jatki! Wydacie rotmistrza i wszystko się skończy!

Zimny uśmiech wykrzywił usta Baranowskiego.

- Oddaj, waszmość, broń! - Dydyński wyciągnął rękę. - Nie wystawiaj dobrych żołnierzy na śmierć.

Rotmistrz ujął pistolet za lufę i postąpił w stronę porucznika. Uśmiechał się spękanymi wargami, szydził wzrokiem ze swojego pogromcy. A potem, gdy poczuł, że Dydyński ujmuje za półhaka, pchnął znienacka i z całych sił uderzył go rękojeścią w brzuch!

Dydyński zgiął się wpół. Baranowski wypuścił z rąk lufę broni i skoczył ku wyjściu.

Bidziński strzelił... Niecelnie.

Kula gwizdnęła Baranowskiemu tuż nad uchem, roztrzaskała pożółkłą czaszkę, zrykoszetowała od skały z ogłuszającym gwizdem. Rotmistrz dopadł wyjścia korytarza i zamarł, gdy z mroku wyskoczyło trzech pocztowych z rusznicami. A potem, zanim zdążyli go dopaść, stolnik bracławski zawinął się w miejscu, skoczył w stronę porucznika i chlasnąl szablą w desperackim, śmiertelnie niebezpiecznym cięciu!

Dydyński uchylił się niemal w ostatniej chwili. Przysiadł na piętach, przeturlał się w bok, uciekając przed kolejnym ciosem. Uniknął płaskiego, niskiego pchnięcia, przekoziołkował nad ostrzem.

- Szabla!

Bidziński cisnął mu broń. Dydyński schwytał ją w locie, jeszcze zanim dotknął ziemi, przeturlał się, skoczył na nogi i błyskawicznie złożył drugą zastawę z niskiej pozycji. Ostrza zderzyły się z brzękiem, gdy Baranowski wpadł na niego jak burza. Ciął raz za razem: w pierś, krzyżem, a potem - z błyskawicznego obrotu - wręcz. Sparował odbicie Dydyńskiego i rąbnął wlew, a potem na odlew, z zamachu!

Dydyński odbił cięcie niemal w ostatniej chwili. Wytrzymał ataki przeciwnika, choć ciągle trzymał szablę nisko, kulił się na ugiętych nogach i wyskakiwał do przodu jak wilk, który chce ukąsić polującego nań myśliwego, a potem odskoczyć na bezpieczną odległość, aby zmęczyć przeciwnika. Baranowski rąbał wręcz, wlew, z podlewu, bez tchu. Bił z całych sił, nie zważając na odbicia i odpowiedzi.

A potem Dydyński odskoczył w tył, jednym ruchem zszedł z linii cięcia zadanego w pierś, przemknął pod ostrzem i wyprowadził przeciwtempo!