Baranowski dostał w łeb. Stolnik zamarł. Dydyński poprawił w rękę, z podlewu; szybko jak błyskawica.
Rotmistrz krzyknął krótko, szabla wypadła mu z ręki. Przyklęknął zamroczony na prawe kolano, a po twarzy pociekł mu strumyczek krwi.
Dydyński okrążył go, podstawił pod gardło naostrzone pióro szabli.
- Już dość, mości panie - mruknął spokojnie. - Nie bawmy się w pogrzeb stolnika, bo nie zabrałem katafalku!
Baranowski nic nie rzekł. Osunął się na kolana, wsparł na rękach. A wtedy jego ludzie rzucili broń.
- Tegom chciał! - mruknął Dydyński.
16. Castrum doloris
Do Chmielnika dotarli dwa dni później. Baranowski, którego wiedli na koniu podwodowym, nie odezwał się ani słowem. Nie modlił się, nie skarżył, nie unosił gniewem. Po prostu spoglądał przenikliwym wzrokiem na Dydyńskiego i eskortę.
Na Podolu był spokój. Nie napotkali po drodze żadnych swawolnych kup, watah czerni ani lewensów znad Dniestru. Wioski, futory i kozackie palanki były opustoszałe, miasta nie otwierały bram nikomu. Jechali więc przez jesienne bracławskie stepy, przemykali lasami, gdzie z dębów, olch i brzóz opadały ostatnie złote liście. Ogromne chmary ptactwa ciągnęły na listopadowym niebie prosto ku miastu, jak zapowiedź przyszłych wojen, rzezi i niepokojów.
Aż wreszcie dostrzegli miasteczko na stromym brzegu Bohu i od razu skierowali się ku bramom. W Chmielniku panował niezwykły ruch. Do miasta wchodziły wozy taborowe, po ulicach pędzili konni posłańcy, a wszystkie gospody i karczmy zajęte były przez żołnierzy.
- My do jaśnie wielmożnego hetmana wielkiego - rzekł Dydyński hajdukom w bramie. - Przywieźliśmy znacznego jeńca.
- Hetman już w kościele - pokiwał smutno głową dziesiętnik stary jak grzyb, pamiętający chyba czasy buntu Nalewajki. - Przed ołtarzem go znajdziecie.
Dydyński już wiedział... Już zaczynał domyślać się wszystkiego. Zabrał ze sobą Bidzińskiego, dwunastu pocztowych i począł przebijać się przez wąskie uliczki ku kościołowi Świętej Trójcy. Wkrótce dotarli na miejsce, zeskoczyli z koni. Rajtarzy z regimentu Denhoffa, którzy trzymali straż, przepuścili ich od razu. Dydyński wszedł do mrocznego wnętrza, przeżegnał się i poszedł, brzęcząc ostrogami, ku głównemu ołtarzowi.
Mikołaj Potocki, hetman wielki koronny, kasztelan krakowski, pan i dziedzic ukrainnych włości, leżał na podwyższeniu okrytym aksamitem. I na diabła była mu hetmańska buława, zaszczyty i dostojeństwa, skoro miał zamknięte oczy i śmiertelną bladość na twarzy. W zaciśniętych do modlitwy dłoniach ściskał krzyżyk.
Dydyński ukląkł i schylił głowę. Oto był kres jego wędrówki, koniec krwawego pościgu za Baranowskim. Wypełnił ostatnią wolę hetmana, schwytał stolnika, uspokajając Bracławszczyznę. Jednak nie miał jak powiedzieć o tym kasztelanowi.
Schylił się i pocałował hetmana w pierścień.
- Wasza miłość niech będzie spokojna - powiedział cicho. - Mam Baranowskiego i zatroszczę się o jego zdrowie.
Skłonił się i ruszył ku wyjściu. Jednak gdy był już o kilka kroków od wielkich dębowych wrót, jego uwagę zwrócił możny pan w karmazynowej delii zasiadający w jednej z ław w otoczeniu licznej czeladzi. Dydyński zamierzał minąć go i wyjść, ale dwaj towarzysze pancerni w kolczugach zastąpili mu drogę, a potem wskazali na dumnego szlachcica. Janowi nie pozostało nic innego, jak podejść bliżej i się skłonić.
- Pan Dydyński z Niewistki - mruknął pogardliwie nieznajomy, nie patrząc na porucznika. - Rękodajny moczygęby Potockiego. Spóźniłeś się, panie... bracie. Hetman wielki już w grobie, przy mnie teraz buńczuk i władza. - Uderzył szczerozłotą buławą w otwartą dłoń.
Dydyński milczał. Wiedział dobrze, że lepiej było spotkać tutaj Chmielnickiego. Albo sotnię Zaporożców, którzy od miesiąca nie mieli żadnej baby ani kozy. A może nawet samego Belzebuba, który, nawiasem mówiąc, byłby z pewnością mniej groźny od wyposzczonych Kozaków. Wolałby zobaczyć na ławie cara moskiewskiego, byle tylko nie Marcina Kalinowskiego, hetmana polnego koronnego, zaciekłego wroga Mikołaja Potockiego. Porucznik nie wątpił w to ani przez chwilę, że dumny magnat powetuje sobie teraz lata zatargów i kłótni z hetmanem wielkim, zemści się za odsunięcie go od dowodzenia. Kalinowski nawet w obozie był bardziej wielkim panem niźli wodzem. Jan wiedział dobrze, że znano go z niecierpliwości, uporu, pychy i mściwości. Ten możny hetmanek nigdy nie słuchał nikogo, puszczał mimo uszu najlepsze rady, poniżał najstarszych żołnierzy i pułkowników, a do rotmistrzów i starszyzny z pułku nieboszczyka hetmana Potockiego żywił zadawnioną nienawiść.
- Cóż masz mi do powiedzenia, mości poruczniku? - odezwał się Kalinowski. - Gdzie cię diabli ponieśli? Gzić się z mołodyciami? Żydów i Ormian łupić?
- Ścigałem pana stolnika bracławskiego. Z rozkazu nieboszczyka hetmana wielkiego koronnego.
- I przywiodłeś go?
- Jako żywo.
- Jesteś głupcem, panie Dydyński, skoro posłuchałeś tego moczygęby.
- Pan stolnik złamał ugodę z Kozakami.
- I właśnie dlatego kazałem go uwolnić. Dydyński opuścił ręce, wsparł się pod boki i spojrzał chmurnie na hetmana polnego.
- Wasza miłość, to okrutny człek, diabeł podolski. On pogwałcił pakta, omal nie wywołał wojny. To szaleniec, rzeźnik...
- Wojna lada dzień wybuchnie na nowo - przerwał mu Kalinowski. - Dlatego potrzeba mi takich właśnie rzeźników jak pan Baranowski. On zaprowadzi pokój na Ukrainie. Wieczny pokój. Sprawiedliwy pokój.
- Nieboszczyk pan krakowski - powiedział wolno Dydyński - uczynił mnie egzekutorem swej ostatniej woli. A brzmiała ona, aby na Ukrainie przestała lać się krew. Baranowski nie wykonywał jego rozkazów. Jestem pewien, że nie wykona ordynansów waszej mości, o ile okażą się sprzeczne z jego wolą. I dlatego winien stanąć przed sądem.
- Dość tego! - wybuchnął Kalinowski. - Ja zdecydowałem i ja tu wydaję rozkazy! Baranowski będzie uwolniony i wróci do chorągwi. Rzekłem i nie zmienię zdania. Precz mi z oczu!
Dydyński skłonił się i ruszył do drzwi. W tej jednej chwili wszystko zostało stracone, zaprzepaszczone. Jego szaleńczy pościg, zdrady, zasadzki; testament Mikołaja Potockiego i jego ostatnia wola zostały obrócone w proch, a marzenia Dydyńskiego o własnej chorągwi rozsypały się jak plewy na wietrze.
Ale wojna z Kalinowskim albo otwarta niesubordynacja mogły doprowadzić go tylko w jedno miejsce - na katowski szafot, a gdyby sprzyjała mu fortuna, mogły skończyć się jedynie wytrąbieniem z wojska.
Wyszedł przed kościół i odetchnął zimnym jesiennym powietrzem. To dziwne, ale Bidzińskiego i pocztowych nie było w pobliżu.
- Gdzie moja czeladź? - zapytał ochrypłym głosem pachołka. - Ludzie, którzy przybyli tu ze mną?
- Jego mość pan hetman odesłał - skulił się w ukłonie sługa. - Mówił, że wasza miłość nie potrzebuje już pocztu.
Dydyński wskoczył na kulbakę. Służba Kalinowskiego pospuszczała głowy. Hajducy i pocztowi odwracali wzrok, unikając jego spojrzenia.
17. W stepie szerokim
Czekali za bramami Chmielnika. Na trakcie do Janowa. Stali na poszerszeniałych, spienionych koniach, w porwanych żupanach, w kołpakach i misiurkach świecących dziurami jak hajdawery proszalskiego dziada, którego dopadły dworskie psy. Dydyński widział ich blade oblicza, szable, nadziaki i czekany. A z boku na wspaniałym karym koniu warował z buzdyganem w ręku pan stolnik bracławski Jan Baranowski.
Czekali
Dydyński nie pokazał lęku. Powoli dobył szabli, wyprostował się w kulbace i jechał stępa wprost na wzniesione ostrza, śmiało patrząc w oczy wisniowiecczykom; sam jeden przeciwko całej chorągwi. A kiedy znalazł się u celu, czerwona kula słońca zapadła się gdzieś w stepy, skryła za Bohem, za lasami i krwawymi polami Ukrainy.