Horyłka nie obudził się jednak po to, aby podziwiać dzikie krajobrazy Bieszczadu. Przez chwilę nasłuchiwał oddechów kompanów, sprawdził, czy Gintowt nie czuwa, a potem drapieżnie chwycił sakwę. Szybko rozsupłał sznury i złapał bukłak z gorzałką.
Spojrzał na śpiących. Nikt nie poruszył się nawet. Wszyscy spali z niewinnymi obliczami. Wszak w czasie snu każdy, nawet największy łotr, wyglądał jak anioł... Każdy? O nie... O Białoskórskim nie można było tego powiedzieć. Szlachcic nawet przez sen uśmiechał się drwiąco, szydząc ze wszystkich - z Gintowta, Horyłki, ze starosty Krasickiego, a pewnie też z czekającego go w Przemyślu kata z długim, ostrym mieczem.
Gintowt westchnął przez sen. Horyłka zamarł. Przez chwilę bał się oddychać. A potem wycofał się w stronę drzew. Przy ognisku nie było bezpiecznie. Tamci mogli się zbudzić i z pewnością nie spodobałoby im się to, co robił. Musiał opróżnić flaszę w samotności. Tak jak zwykle. Odkorkował bukłak i pociągnął spory łyk gorzałki. Ufff. Od razu świat stał się weselszy. Nie łupało go już w kościach, nie bolał łeb. Ruszył w dół, do strumienia. Zrazu wymijał strzeliste, gładkie pnie ogromnych drzew, a potem, kiedy zszedł nisko nad wodę, znalazł się pod poskręcanymi gałęziami zrośniętych, splątanych buków. Martwe światło księżyca wydobywało z mroku wygięte, rozczapierzone kikuty starych drzew, a nad powierzchnią strumienia unosiła się delikatna mgiełka.
Coś zaszeleściło w ciemności. Horyłka odwrócił się błyskawicznie, przytulając do piersi swój największy skarb - bezcenny bukłak z przepalanką. Coś poruszało się wśród drzew... Pewnie puszczyk albo sowa. A może lis?
Horyłka pociągnął solidnie z bukłaka. Pił, pił i pił, aż wreszcie wszystkie kolory wokół niego wyostrzyły się, a nocne szmery stały się głośniejsze.
Przeszedł do miejsca, w którym strumyk szumiał cicho wśród kamieni.
Plusk wzburzył powierzchnię wody. Coś zaszumiało z tyłu. Gałęzie buków, złych buków szeleściły, choć nie było wiatru. Horyłka zaniepokoił się, rozejrzał po splątanym, nieprzyjemnym lesie.
Coś było tam, pod drzewami. Przemykało się w mroku niewidzialne jak upiór, przebiegłe jak wilk i bezlitosne jak wołoski brukołak... To coś było w bukach albo pomiędzy nimi... Tkwiło w bezlistnych gałęziach wiekowych, starych drzew, czaiło się w mroku między potężnymi pniami głodne i spragnione. Wszystkie włosy na głowie Horyłki stanęły dęba. Cofał się tyłem przerażony. Wiedział, że zrobił źle, że nie powinien oddalać się od obozu, ale teraz było już za późno. Zza pleców usłyszał brzęk stali. A wówczas zgarbił się, skulił, obiema rękami tuląc do piersi bukłak, i odwrócił wolno...
- Pani! - zaszlochał, gdy wstrząsnął nim dreszcz. -P-p-p-p-p-p-a-n-n-n-n-i. Ja nie... Ja nic... To horyłka... To ona...
Posępna postać nie poruszyła się.
- Ja nie... Nie... - zaszlochał Horyłka.
Tumany mgły wzniosły się na chwilę nad potokiem, przesłoniły księżyc. W ciemności rozległ się krótki, urywany świst stali, a potem doliną wstrząsnął przerażający, piskliwy okrzyk Horyłki...
Czerwona, parująca krew trysnęła na kamienie, zmieszała się z wodą potoku...
5. O świcie
Zerwali się wszyscy jak na komendę. Pierwszy Białoskórski, po nim Iwaszko, a potem Kołtun. Spojrzeli w noc zalęknieni. Iwaszko wstał.
- Horyłka!
- Spił się, gorzałecznik! - syknął Kołtun. - Dam ja didowi...
- Ciiii! - szepnął Iwaszko. - Pilnuj więźnia.
Porwał czekan leżący obok ogniska i skoczył w stronę drzew. Wpadł pod pierwszy z buków i... zderzył się z czymś miękkim, ale mocnym. Siła uderzenia odrzuciła go w bok, aż przyklęknął na żółtych liściach. Nawet nie zdążył się przerazić...
To Gintowt stał w cieniu drzew z obnażoną szablą w prawej i pistoletem w lewej ręce. Młody szlachcic patrzył w mrok, nasłuchiwał.
- Co się dzieje?
- Cicho - szepnął Gintowt. - Horyłka gorzałkę zabrał. Poszedł pić. Ja już wiedziałem, co się święci.
- Chryste pomyłuj! - Iwaszko przeżegnał się nabożnie. - Dytko go dopadł i zadusił... Hore nam! Hore!
- Gdzie Kołtun?
- Ślachcica strzeże.
- Bierz czekan, chamie - syknął Gintowt. - Tyły mi osłaniaj. Idziemy!
Ruszyli w mrok. Na niebie rozwidniało się. Powoli wstawał dzień, blask księżyca zbladł, skurczył się... Zeszli w dolinę, pod gałęzie wiekowych buków, a Iwaszko przeżegnał się znowu, widząc przerażające, mroczne sylwetki drzew.
Gintowt szedł śmiało. Wstąpił w mgłę, ominął kamienie sterczące na brzegu strumienia. Przed nimi otwarła się duża polanka skąpana w księżycowym świetle... Od razu spostrzegli ciemny kształt w chłopskiej świtce. Gintowt skoczył ku niemu, pochylił się i zadrżał.
Horyłka leżał na ziemi, pocięty, posiekany niemal na kawałki. Odcięta prawa ręka ściskała ciągle bukłak z gorzałką. Wytrzeszczone oczy patrzyły prosto w niebo, a na wargach zastygła rubinowa krew... Ciało było pokryte czerwoną, gęstniejącą posoką.
Iwaszko załkał, wypuścił czekan, padł na kolana. Gintowt rozwarł usta z przerażenia, zadrżał. Rozejrzał się dokoła, bezmyślnie wodził szablą w powietrzu.
- Uchodźmy! - wyszeptał. - Iwaszko! - jęknął i wypchnął chłopka z polanki. - Do koni. Uchodźmy!
Rzucili się w stronę obozowiska. Mieli wrażenie, że za chwilę coś wynurzy się z mgły i skoczy im na plecy... Gałęzie chlastały ich po twarzach, potykali się na korzeniach i kamieniach. Dysząc, wyskoczyli z lasu, dopadli do ogniska. Gintowt odetchnął z ulgą, widząc bladego jak ściana Kołtuna i rozciągniętego na ziemi Białoskórskiego, który zdawał się wcale nie przejmować tym wszystkim.
- Konie siodłać! - jęknął. - Szybciej.
Chłopi rzucili się ku wierzchowcom. Gintowt otarł pot z czoła. A Białoskórski? Białoskórski zaniósł się długim kaszlem, splunął krwią i uśmiechnął złośliwie.
- Ojojoj - rzekł. - Zdaje się, że zmniejszyła się nasza kompanija. Pan Horyłka exitus. Co za strata! A któż będzie następny?
6. Panowie Rytarowscy
Był już dzień, gdy dojechali do Czarnej, leżącej na zbiegu dróg z Hoczwi i Przemyśla. Wieś lokowana przed stu laty na prawie magdeburskim była ludna i gwarna. Wzdłuż traktu jak okiem sięgnąć ciągnęły się wielkie chłopskie chyże z ciosanych na zrąb bali, struganych na krańcach w jaskółcze ogony. Były to wielkie i zadbane chałupy, nakryte strzelistymi żółtymi strzechami, pobielane albo malowane w brązowo- lub czarno-białe pasy. Pobudowano tam zagrody ze słonecznikami przy płotach, z podsieniami, a niektóre nawet z ganeczkami upodobniającymi je do szlacheckich dworków. Tu i ówdzie sterczały wysokie drągi z kołami, na których wznosiły się bocianie gniazda. Cztery drewniane, czteroskrzydłe wiatraki i jeden niderlandzki, dający mąkę czystą i białą jak śnieg, mieliły zboże na łące przed osadą. W dwóch kuźniach kuto stal i żelazo, w foluszu gręplowano wełnę, a w karczmach szynkowano od rana miody i piwo. We wsi były też liczne żydowskie kramy. Nad strzechami chałup wznosiły się wieże i dzwonnice dwóch cerkwi, kościoła, a także zdobiony zawijasami dach żydowskiej bożnicy. Cerkiew Świętego Dymitra była zwyczajna, drewniana, nakryta prostym, dwuspadowym dachem - wyglądała niemal jak trzy zestawione szopy. Za to od tej drugiej -Świętego Cyryla - wprost nie można było oderwać oczu. Cerkiew była obła i okrąglutka, z trzema dzwonnicami krytymi gontem i złotą blachą na sygnaturkach, z przytulnymi podsieniami, gankiem i płotkiem, z malutkimi okienkami, w których błyszczały witraże.
Po drugiej stronie wsi ciemniał omszały dach kościoła, a jeszcze dalej stała żydowska świątynia. W Czarnej wszystko było urządzone tak, jak Pan Bóg przykazał. Chłopi spotykali się na targu. Szlachta w karczmie, a Żydzi na ganku w bożnicy.