Gintowt roztrącił Rytarowskich, skoczył ku pachołkowi, który ciągle trzymał dymiące pistolety. Czeladnik rzucił je, porwał za szablę, lecz młody szlachcic przemknął tuż obok niego, w przelocie chlasnął go końcem batorówki w brzuch i po boku. Pachołek wrzasnął i zwalił się na podłogę, wył i krzyczał, przytrzymując wypływające trzewia, a jego krew pociekła na białe, wyszorowane deski podłogi.
Rytarowscy skoczyli na Gintowta z dwóch stron. Starszy ciął płasko, z półobrotu w kiść, młodszy z zamachu, wręcz, prosto w łeb i szyję!
Gintowt sparował z brzękiem ostrze młodszego z braci, zawinął się w miejscu i cudem, niemal czartowską sztuczką, umknął spod szabli starszego. Unikając ostrza, schylił głowę, jego kołpak przechylił się i spod podwiniętego otoka na ramię młodzieńca wypadł długi, ciężki czarny warkocz...
Wyskakując przed siebie, Gintowt chlasnął w bok batorówką, rozwalił młodszemu Rytarowskiemu prawe ramię. Szlachcic nawet się nie skrzywił. Wrzasnął tylko i rzucił się w pogoń za młodzieńcem.
Starszy z braci - cięższy i hodowany na piwie - nie zdążył wstrzymać szabli. Chybiając Gintowta, przerąbał łańcuch drewnianego świecznika zwieszającego się nisko z sufitu. Drewniana decha z ogarkami świec spadła z łoskotem na posadzkę, zadudniła na deskach. Bracia puścili się w pogoń za uciekającym. Młodzieniec jak błyskawica wskoczył na ławę, na stół, strącił z niego kufle i miski, A potem, padając na kolana, aby ujść przed ciosem młodszego Rytarowskiego, uderzył szybko jak żmija. Ostrze batorówki ominęło zwodem błyszczącą, poszczerbioną klingę i rozchlastało bok Fabiana. Szlachcic potknął się, wpadł na ławę, zwalił jak ścięty dąb, jęknął z bólu, powstrzymując obficie wypływającą krew.
Achacy skoczył ku Gintowtowi, rycząc z wściekłości przez zaciśnięte zęby. Starli się na środku karczmy, wśród poprzewracanych ław. Rąbali szerokimi zamachami szabel. Rytarowski ciął na odlew, Gintowt zripostował w pierś, Achacy w kiść, a młody szlachcic odskoczył i wyprowadził podstępne cięcie krzyżem, od prawej w górę. Szable zadrżały, zabrzęczały. Karczmarz zza szynkwasu i kilku śmiałych chłopów wyglądających zza okien spoglądało na potyczkę panów.
Tnąc, uskakując i zastawiając się przed cięciami, Gintowt wywiódł Rytarowskiego na środek izby, a potem przestał zadawać ciosy i zaczął się bronić. Achacy podwoił wysiłki, walił jakoby młotem w kowadło, naparł na młodzieńca, a wówczas...
Jednym szybkim ruchem Gintowt kopnął leżącą na ziemi ławę i podsunął ją pod nogi Rytarowskiemu. Szlachcic potknął się, zamachnął w powietrzu rękoma, a potem, gdy wróg naparł na niego z boku, padł na kolana, przeszorował po deskach do stołu... Chciał się jeszcze zerwać, ale było już za późno. Gintowt ciął go z tyłu, rozcinając kołpak, pióro, trzęsień i podgolony łeb... Rytarowski wrzasnął tylko i padł bez ducha na deski.
Gintowt zatrzymał się na środku izby, dysząc ciężko, mokry od potu. Kołpaczek zsunął się z jego głowy, odsłaniając kruczoczarne włosy związane w ciężki, długi warkocz, opadający poniżej pasa. W czasie walki rozplatały się i pękły guzy żupana, odkrywając łabędzią szyję i dwa gładkie, wznoszące się stromo pagórki, wcześniej skrępowane i ściśnięte pod warstwami materii. To właśnie one sprawiły, że pan Białoskórski nie uszedł z karczmy, nie próbował przebić się do drzwi ani rozplatać więzów, a tylko siedział na ławie, wpatrując się w parę drażniąt, z których jedynie drobna część wyjrzała na światło dzienne. Ale nawet ten mały kawałek krągłości pozwalał się domyślać, jak wyglądają, gdy nie są skrępowane ciasno wykrojonym żupanem.
Dziewczyna dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Białoskórski patrzy na nią drapieżnym wzrokiem. Szybko zakryła wdzięki i skoczyła w stronę stołu, przy którym wcześniej siedzieli razem z chłopami. Szlachcic pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Waćpanna - rzekł głosem, w którym przebijał czysty zachwyt - azaliż to jesteś demonem, diabelską sukkubą zesłaną, aby kusić do grzechu prawych rycerzy?
- Jestem diablicą - roześmiała się panna Gintowt. -Wszelako obawiam się, że nie dane ci będzie posmakować moich wdzięków. Jedyna miłośnica, panie Białoskórski, która na ciebie czeka, jest chuda i koścista. Ale za to sprawnie rąbie kosą. Lubisz waszmość takie?
- Foremny z waćpanny hajduczek, tfu, co mówię, czeladniczek z najprzedniejszej chorągwi! Nie myślisz waćpanna nadłożyć trochę drogi? Wielce rad powitałbym cię w mej kompanii.
Spojrzała na Białoskórskiego spod zmrużonych powiek i zważyła w ręku zakrwawioną szablę.
- Dziaduś mawiał, że co koń, to Turek, co chłop, to Mazurek, co czapka, to magierka, a najlepsza szabla zawsze węgierka - powiedziała, ocierając batorówkę o połę żupana młodszego Rytarowskiego. - Więc waszmość nie zbaczaj z tematu, jeno godzinki odmawiaj, bo Przemyśl już blisko.
- A jak waćpannie na imię?
- Dla waści niechaj będę Eufrozyną.
- Piękne imię.
- Za ładne dla ciebie, panie Białoskórski.
- A więc, panno Eufrozyno, trzy tysiące.
- Co takiego?
- Trzy tysiące czerwonych za puszczenie mnie żywego. Płatne w gotowiźnie. To więcej, niż daje za mój łeb starosta Krasicki.
- O nie, panie Białoskórski - wyszeptała Eufrozyną. - To za mało, o wiele za mało.
- Cztery?
- My, panie Białoskórski, mamy niewyrównane porachunki. O czym chyba waść zapomniałeś?
- Co takiego? O czym waćpanna mówisz?
- Jeszcze mnie sobie przypomnisz, panie Białoskórski. Mamy czas. A teraz siedź i milcz!
Ondraszkiewicz, dla którego pańska zwada w karczmie nie była niczym niezwykłym, skoczył do komory, aby zebrać pajęczyn, a potem przedsięwziął środki zwyczajne w takiej krotochwili. Białoskórski zobaczył przez otwarte okno, że do karczmy zmierzał już Żyd cyrulik z wielką torbą, pachołkowie poczęli wynosić pobitych Rytarowskich, hrabiego i pachołka, a dziewki służebne przytargały cebry z wodą i poczęły szorować deski szmatami, aby zmyć krew. W izbie zapachniało mydlinami i ługiem. Panna Gintowt trąciła podkutym butem Kołtuna, który schylił się, aby zgarnąć sakiewki Rytarowskich.
- Ejże, chłopie! - rzekła. - Zapomnieliście się chyba! Toż nie godzi się takiego dobra rabować. Srogo skarałby was za to dziadunio. Konie siodłaj!
Kołtun pokiwał głową, a potem popędził do stajni. W zwykłych okolicznościach nie byłby taki prędki, zwłaszcza że równie jak Białoskórski zdziwiony był zgoła diabelską przemianą Janusza Gintowta w Eufrozynę. Jednak kiedy przypomniał sobie, jak chwacko dziewczyna rozprawiła się z Rytarowskimi, zgiął się w pas i popędził do stajni.
- Dziadunio mawiał, że komu w drogę, temu czas. - Eufrozyna zbliżyła się do Białoskórskiego. - A że wasz czas, panie Białoskórski, się zbliża, to rzecz pewna. Już tam kat na was czeka, a i mieszczanie radzi by nowe igrzysko zobaczyć.
Białoskórski splunął siarczyście. Ale to w zasadzie było jedyne, co jeszcze mógł uczynić. Wciąż miał przed oczyma rozprawę z Rytarowskimi i tak naprawdę nie mógł uwierzyć, że ta mała szlachcianeczka tak szybko dała sobie radę z czterema rosłymi swawolnikami. Doprawdy zapowiadała się ciekawa krotochwila.
7.Jacek, nad Jackami
Janko muzykant wpadł do karczmy Jankiela, potknął się o próg, ledwie nie wyrżnął głową w szynkwas, a potem chwycił za krawędź grubej deski i wydyszał wprost w twarz Jankielowi:
- Pan Dydyński przyjechał!
Żyd kolejny raz przeklął chwilę, w której Białoskórski przekroczył próg jego karczmy. Przeklinał ją regularnie od czasu, gdy wieść o tym, iż w Lutowiskach pochwycono jednego z największych warchołów Ziemi Sanockiej obiegła wszystkie okoliczne wioski i dwory. Od rana jego karczma przeżywała prawdziwe oblężenie. Gdyby jeszcze zawitali do niego w gościnę chłopkowie, chcący posłuchać opowieści Janka muzykanta, który nadymał się i pysznił, jakby to właśnie on sam jeden schwytał groźnego swawolnika, Żyd zacierałby ręce z uciechy, spodziewając się dużego zarobku. Niestety, do karczmy wpadali sami zawalidrogi z gościńca, którzy wiedzieli o nagrodzie, jaką wyznaczył za Białoskórskiego starosta Jerzy Krasicki, i liczyli, że odbiją hultaja, a potem sami dostarczą go do Krasiczyna lub do Przemyśla. Każdy z nich pokrzykiwał na biednego Żyda, pobrzękiwał szabelką, a gdy Jankiel wymigiwał się od odpowiedzi, spadały na niego połajanki i groźby, targano go za pejsy i brodę, grożono biciem, wylewano wino, nie płacono za trunki, przewracano stoły i ławy. Gdyby Jankiel wiedział, że taki obrót przybierze sprawa, nigdy nie wymyśliłby planu, aby pojmać Białoskórskiego, ani nie powiedziałby o tym Kołtunowi. A tak miał teraz wielki kram. I prawie żadnego geszeftu!