Выбрать главу

Ogromny szlachcic położył wielkie łapsko na ramieniu pana Jacka. Odwrócił go ku sobie powoli, ale stanowczo. Dydyński nie sięgnął jednak do szabli.

- Turcy mi oko wyłupili - rzekł beznogi szlachcic - więc mało co widzę. Ale ty, panie Dydyński, nie jesteś ślepy! Czy mnie tak łatwo można przegapić, panie kochanku? Czyja w ogóle nie zwracam uwagi?

- Witajcie, panie Kulas.

- A dokąd to drogi prowadzą? Do zamtuza? Do karczmy? - pytał Jakub Hulewicz, zwany w całej Ziemi Sanockiej Kulasem.

- Nieważne. Ale zapewniam waści, że nam nie po drodze.

- Szkoda, panie kochanku, bo w tej służbie, w której przebywam, wysoko można zajść.

- Mniemam, że nawet zbyt wysoko.

- Mój pan, starosta zygwulski, zły jest na ciebie, panie Jacku - rzekł Kulas. - Żal go bierze i melankolia, żeś służby mu odmówił i do Korniaktów przystał, do jego wrogów zaciętych.

- Eąues polonus sum. Wolny jestem i temu służę, komu mi się podoba!

- I żeś naszą kompanią wzgardził - ciągnął Kulas nieco głośniej. - A co my, śmierdzimy ci, panie Dydyński? A może nie smakuje ci nasz miód i piwo?

- Jak nie smakuje, to gardło rozerżniemy - zarechotał Pamiętowski, jeden z kompanów Kulasa, znany w całym województwie ruskim paliwoda, skazany na banicję za zajazd, zabójstwo dwóch szlachty i udział w rokoszu wojewody Zebrzydowskiego.

- Pan Dydyński już do pałaców przywykł - rzekł. - I do chędożenia dziewek w bielutkiej pościeli. I jego obyczaje już pańskie, a nie nasze, proste, szlacheckie.

- Już mu franca na lica bije - zapiszczał cienko mały i chudy Pisarski, świdrując Dydyńskiego kaprawymi oczkami. - To od sodomijej z pludrakami.

Kulas uciszył i tego kompana jednym skinieniem ręki.

- Mam ja ci dwie sprawy do przekazania, panie bracie. Primo, pan starosta zygwulski prosił ci donieść, panie Dydyński, żebyś mu się na zamku w Łańcucie ani na włości nie pokazywał. Bo jak cię zobaczy, to go znowu melankolija tknie. Melankolija straszna to jest przypadłość. A melankolijej starosty nic lepiej nie uleczy niż wieść o tym, iż pewien młody panek zwany Jackiem nad Jackami wziął szablą po łbie od pana Kulasa. A pan Kulas nie miał innego wyjścia, gdyż staroście zygwulskiemu służy, a co pan każe - sługa musi!

- To już wszystko?

- Czekajże, jeszcze nie skończyłem. Secundo, panie Dydyński, radzę ci poniechać Białoskórskiego i owego młodzieniaszka, który się przy nim wiesza.

- Tego szaraczka, co z nim razem wyjechał z Lutowisk? A po cóż ci on, panie bracie?

- To już nie waści interes. Ja jeno dobrze radzę i po przyjacielsku napominam, cobyś wasza mość ostawił ich w spokoju.

- Obaczymy. Ale dzięki za dobrą radę.

- Zatem z Bogiem, panie bracie.

Kulas odwrócił się i podszedł do swoich. Z zamachu palnął w ucho Pisarskiego, który bezczelnie zajął jego miejsce na ławie. Szlachetka padł na podłogę, przewrócił kufle i zarobił jeszcze kilka szturchańców.

8. Kompania Dydyńskiego

Przed karczmą w Lutowiskach było pełno ludzi. Jarmark trwał w najlepsze, wokół kramów kręcili się ludzie, ryczało prowadzone na targ bydło, gęgały gęsi, kwiczały świnie, a woźnice obrzucali przekleństwami chłopów, którzy niechętnie ustępowali im z drogi. Dydyński skierował się ku sagom z drewnem, przy których zgromadził się spory tłumek złożony z chłopów, Cyganów, Rusnaków i kilku Pogórzan. Wszyscy pochylali się nad beczką, przy której trwała właśnie gra w cetno i licho. Gruby, podstarzały Kozak o rumianej gębie, wygolonym łbie i osełedcu zakręconym wokół ucha rywalizował zawzięcie z chudym i szczupłym sabatem zza węgierskiej granicy.

- Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może! - zakrzyknął Kozak. - Zacny mieszczaninie, co komu pisane, to go nie ominie! Rzucaj, łyczku, kości! Co obierasz?

Sabat rzucił z rozmachem kostki na beczkę. Rozległ się stukot, Kozak zarechotał głośno, zawtórowali mu otaczający go chłopi.

- Łycho! Łycho! - zakrzyknął Kozak. - Dwie piątki!

Niepuskaj się w drogę, bracie,

Bo to będzie ku twej stracie,

Sługać niemało ukradnie

I sam się nie wrócisz snadnie!

- zaśpiewał i zagarnął do czapy stos miedziaków. Sabat patrzył nań krzywo, wąsy zjeżyły mu się ze złości, ale Kozak niewiele sobie z tego robił. Rozejrzał się po tłumie i zamachał ręką do chłopów.

- Hej, kto jeszcze?! Kto jeszcze?! Dalejże, próbujcie szczęścia. Komu fortuna pisana?! A o czymże to ja mówił wcześniej? O wzroku białogłowskim! Znałem ja jedną panią, co pojrzawszy przez okno swego zamku wychodzące na dziedziniec, ujrzała rosłego męża, bardzo pozornie ukształtowanego. Gdy odpuszczał wodę na ścianę onego zamku, przyszła jej ochota posmakować tak urodnego i zacnego kształtu, owo z obawy, aby nie obrazić zwłoką swego zachcenia, zleciła mu przez pazia, aby się zszedł z nią w tajemnej alei parku, dokąd się udała. I tamże chędożyła się z nim tak dalece, że brzuch jej jakoby bęben urósł. Oto do czego posłużył wzrok u tej paniej! A kimże był ów mąż zacny? Ja to sam we własnej osobie!

- Szawiłła! - syknął Dydyński. Kozak chwycił kości, przewrócił beczkę kopniakiem pod nogi zaskoczonym chłopkom i w trzech susach dopadł Dydyńskiego.

- Jestem, jestem - wydyszał, ocierając pot z czoła. - Czego to waszej miłości potrzeba?

- Frant jesteś i szelma kuty na cztery nogi - rzekł Jacek nad Jackami. - Więc zrób sztuczkę z koniem. Muszę się dowiedzieć, dokąd pojechał Białoskórski. Kto jak kto, ale pachołek z karczmy wszystko nam wyśpiewa.

- Na jednej nodze!

Kozak skoczył w stronę konia Jacka Dydyńskiego. Sprytnie wsunął sakiewkę pod kulbakę, tak aby na czaprak wystawał tylko rzemień. Dydyński przypatrywał się temu kątem oka. Widział, jak Kozak podprowadził konia do karczmy. Zakrzyknął na stajennego. Wnet przed karczmę wybiegł niski chłopek w futrzanej czapie. Szawiłła oddał mu wodze konia, złajał i odszedł na bok. Chłopek wprowadził wierzchowca do stajni.

Dydyński podszedł do koniowiązu. Przy korycie na bogato zdobionej husarskiej kulbace siedział starszy mężczyzna o twarzy ozdobionej bliznami i długich, posiwiałych wąsach. Ubrany był w dostatni sukienny żupan i delię. Przy jego litym pasie wisiały dwa pistolety. Pochylał się nad trzymanym w ręku samopałem i polerował szmatką długą, smukłą lufę. Broń, którą trzymał mężczyzna, była niezwykła. Długa na niecałe dwa łokcie, lekko rozszerzona u wylotu, miała dziwne zgrubienie i metalowy cylinder między łożem a lufą. To nie był arkebuz ani bandolet. To nie był lontowy petrynał, rusznica ani półmuszkiet. Tajemnicza broń nie wyglądała także na karabin, cieszynkę ani guldynkę, nijak nie można było porównać jej do hakownicy. Był to wytwór prawdziwego mistrza broni ognistej, jedyny taki egzemplarz w Ziemi Sanockiej, unikalna sześciostrzałowa revolwera. Broń z zamkiem skałkowym i obrotowym bębnem mieszczącym sześć ładunków prochowych oraz kul.

- Mikłusz!

Sługa poderwał się w mgnieniu oka. Wyćwiczonym ruchem opuścił revolwerę w dół. Widać było, że służył w wojsku.

- Służba!

- Idziemy.

Pachołek posłusznie ruszył za Dydyńskim. Dołączył do nich jeszcze Szawiłła. Jacek szedł w stronę karczmy. Szybko przekroczył próg, przeszedł przez długą sień, potem ostrożnie zajrzał do stanu. Szybko odnalazł wzrokiem swego konia - srokaty dzianet był już rozkulbaczony, a stajenny krzątał się koło wierzchowca.

Skinął na Mikłusza i Szawiłłę. Wskoczyli do przegrody, dopadli pachołka.

- Tuś mi, złodzieju! - wysyczał Dydyński, bo nigdzie nie dostrzegał mieszka, który włożył pod kulbakę Szawiłła. - A gdzie sakiewka? Gdzie złoto?

Chłop zamarł, padł na kolana, skulił się, zmalał.

- Darujcie, panocku - zaskomlał. - Dyć ja nie winien! Ja oddam, wszystko oddam.

- Oddasz, ale parszywe życie - mruknął Szawiłła. - Mistrz małodobry prawdę z was wywlecze. Wiesz ty, chłopie, co za złodziejstwo robią?