Выбрать главу

Była przekonana, że to Victor wystukał na maszynie ten złośliwy anonim. Był to list na swój sposób równie traumatyczny jak ten od Mogga znaleziony w spodniach Steve'a. Dotknęła go; spoczywał głęboko w bocznej kieszeni jej spódnicy. Wciąż tam był, choć tani papier pomiął się od zbyt częstego rozkładania. Lecz nie musiała już go czytać. Znała treść na pamięć, nawet pierwszy akapit. Przeczytała go tylko raz, a potem tak zagięła górną część strony, żeby zakryć słowa. Na samą myśl o nich oblewała się rumieńcem. Skąd mógł – bo to zapewne był mężczyzna? – wiedzieć, jak ona i Steve się kochali, że robili właśnie takie rzeczy i w ten sposób? Jak ktokolwiek mógł się w ich uprawach orientować? Czyżby mówiła przez sen – wykrzykując swoje potrzeby i tęsknotę? Lecz jeśli tak, to tylko Grace Willison mogłaby słyszeć z przyległej sypialni, a jakżeby ona była w stanie cokolwiek zrozumieć?

Kiedyś czytała, iż to na ogół kobiety piszą obsceniczne listy, szczególnie stare panny. Może to wcale nie był Victor Holroyd, ale Grace Willison, nudna, zamknięta w sobie, religijna Grace. Lecz skąd wiedziała to, do czego Ursula nie przyznawała się nawet przed sobą? “Musiałaś sobie uświadamiać, że jesteś chora, gdy go poślubiłaś. Co z tymi drgawkami, słabością w nogach, poranną ociężałością? Wiedziałaś, ze jesteś chora, prawda? Oszukałaś go. Nic dziwnego, że rzadko pisze i nigdy cię nie odwiedza. Wiesz przecież, że nie mieszka sam. Ale chyba nie spodziewałaś się, że dochowa ci wierności?"

Tu list się urywał. Miała niejasne wrażenie, że autor nie dobrnął do końca, że planował jakieś bardziej dramatyczne i druzgocące zakończenoe. Lecz może autorowi, bądź autorce, przerwano; ktoś mógł nieoczekiwanie wejść do biura. Notatkę napisano na starym remmgtonie, na cienkim i tanim papierze firmowym z Folwarku Toynton. Niemal wszyscy pacjenci i członkowie personelu używali od czasu do czasu tej maszyny. W zasadzie należała ona do Grace; uważano, że to przede wszystkim jej własność; korzystała z niej, by przygotowywać matryce do kwartalnych biuletynów. Często zostawała sama w biurze, gdy pozostali pacjenci zakończyli dzień pracy. Nietrudno było też dostarczyć list właściwemu odbiorcy.

Najłatwiejszym sposobem było wsunięcie go do książki z biblioteki. Każdy wiedział, co czytają pozostali, zresztą nie dało się temu zaradzić. Książki leżały na stołach i krzesłach, wszyscy mieli do nich dostęp. Członkowie personelu i pacjenci musieli mieć świadomość, że czytała najnowszą powieść Iris Murdoch. Dziwnym trafem anonim włożono dokładnie za tę stronę, na której skończyła lekturę.

Na początku była przekonana, że to po prostu kolejny przykład umiejętności Victora w zadawaniu ran i ośmieszaniu innych. Dopiero po jego śmierci nabrała wątpliwości i zaczęła spoglądać podejrzliwie na twarze pozostałych pacjentów, rozmyślała i bała się. Jednak to nie miało sensu. Zupełnie niepotrzebnie się dręczyła. To na pewno sprawka Victora, nie będzie więc kolejnych listów. Lecz przecież nawet on nie mógł wiedzieć o niej i Stevie, tyle że Victor w jakiś tajemniczy sposób był świadom wszystkiego. Przypomniała sobie scenę, gdy ona i Grace Willison siedziały z nim na patiu dla pacjentów. Grace uniosła twarz w stronę słońca i z tym swoim głupkowatym łagodnym uśmiechem zaczęła rozprawiać o własnym szczęściu, o następnej pielgrzymce do Lourdes. Victor przerwał jej brutalnie:

– Cieszysz się, bo masz napad euforii. To typowe przy twojej chorobie. Pacjentów ze stwardnieniem rozsianym zawsze charakteryzują ta nieuzasadniona radość i nadzieja. Poczytaj podręczniki, to pospolity symptom. Z pewnością nie jest to żadna cnota, a nas cholernie irytuje.

Przypomniała sobie głos Grace, który już drżał ze zdenerwowania.

– Wcale nie twierdziłam, że radość jest cnotą, ale jeśli nawet to tylko pospolity symptom, mogę jedynie być za niego wdzięczna, to też rodzaj łaski.

– Dopóki nie oczekujesz, że wszyscy się do tego przyłączymy, dopóty dziękuj z całej mocy. Dziękuj Bogu, bo masz przywilej bycia bezużyteczną, zarówno dla samej siebie, jak i dla wszystkich innych, a przy okazji podziękuj mu za parę innych błogosławieństw, którymi obsypał ludzkość: za te miliony, które się mozolą, by wyżyć jakoś z jałowej ziemi, nawiedzanej przez powodzie, palonej przez susze, za głodujące dzieci; za torturowanych więźniów, za cały ten cholerny przeklęty bezsensowny bajzel.

Grace Willison zalała się łzami i zaprotestowała cicho:

– Ależ Victorze, jak możesz mówić w ten sposób? Życie to nie tylko cierpienie; czyżbyś uważał, że Bogu na nas nie zależy? Przecież jeździsz z nami do Lourdes.

– Jasne, że jeżdżę. To jedyna szansa, żeby się wyrwać z tego nudnego popieprzonego zakładu. Lubię ruch, podróże, widok słońca nad Pirenejami, lubię te barwy. Nawet czerpię niejaką satysfakcję z krzykliwego komercjalizmu, z widoku tysięcy podobnych do mnie ludzi, którzy dają się oszukiwać bardziej niż ja.

– Ależ to bluźnierstwo!

– Czyżby? Tym lepiej.

Grace jednak nie ustępowała.

– Victorze, gdybyś tylko porozmawiał z ojcem Baddeleyem. Jestem pewna, że by ci pomógł. Albo z Wilfredem. Dlaczego nie porozmawiasz z Wilfredem?

Wybuchnął ochrypłym szyderczym śmiechem, lecz w dziwny i przerażający sposób podszytym szczerym rozbawieniem.

– Porozmawiać z Wilfredem! Mój Boże, powiedziałbym ci coś o naszym świętoszkowatym Wilfredzie i nieźle by cię to ubawiło. Pewnego dnia to zrobię, jeśli mnie porządnie zirytuje. Porozmawiać z Wilfredem!

Zdawało jej się, że wciąż słyszy odległe echo tamtego śmiechu. “Powiedziałbym ci coś o Wilfredzie." Tylko że im nie powiedział i nigdy już tego nie uczyni. Rozmyślała o śmierci Victora. Jaki impuls kierował nim tego szczególnego popołudnia, że zdecydował się na ów ostateczny gest sprzeciwu wobec losu? Na pewno zadziałał bodziec; środa nie była dniem jego spacerów i Dennis nie chciał zawieźć go na cypel. Pamiętała wyraźnie tamtą scenę na patiu. Victor – natrętny, i natarczywy – dokonywał wszelkich wysiłków, by osiągnąć swój cel. Dennis zarumienił się – nadąsane zbuntowane dziecko – w końcu jednak ustąpił, choć niezbyt subtelnie. I wybrali się razem na ów ostatni spacer. Nigdy już nie ujrzała Victora. O czym myślał, gdy zwolnił hamulce i runął w otchłań wraz z fotelem? Z pewnością był to jedynie impuls. Nikt nie mógł sobie wybrać tak straszliwej śmierci, skoro istniały łagodniejsze sposoby. Przecież istniały inne możliwości, nieraz sama o nich myślała. Porównywała te dwa ostatnie przypadki, śmierć Victora i ojca Baddeleya. Ojciec Baddeley, łagodny nieudolny człowiek, odszedł jakby nigdy nie istniał, a jego imienia prawie już nie wspominano. Za to Victor wciąż przebywał wśród nich. Nad Folwarkiem Toynton unosił się jego zgorzkniały niespokojny duch. Czasami, szczególnie o zmierzchu, nie kierowała twarzy ku sąsiedniemu fotelowi w obawie, że zamiast spodziewanego pacjenta ujrzy przysadzistą postać Victora, otuloną ciężkim pledem, zobaczy tę ciemną szyderczą twarz, oraz wargi rozwarte w uśmiechu. Nagle, pomimo popołudniowego słońca, Ursula zadrżała. Zwolniła hamulce fotela i ruszyła w stronę budynku.