Выбрать главу

IV

Frontowe drzwi Folwarku Toynton stały otworem, a Julius Court poprowadził gościa przez wysoki kwadratowy korytarz, z dębową boazerią i marmurową podłogą w biało-czarną kratę. W budynku było bardzo ciepło. Przypominało to przejście przez niewidzialną kurtynę gorącego powietrza. W korytarzu dziwnie pachniało; nie czuło się typowego dla takich instytucji zapachu ciał, żywności i politury do mebli oraz środków dezynfekujących, ale coś słodkiego i dziwnie egzotycznego, jakby palono tu kadzidełka. W korytarzu panował kościelny półmrok. Wrażenie to potęgowały dwa frontowe okna po obu stronach wejścia wypełnione prerafaelickimi witrażami. Po lewej przedstawiono wygnanie z raju, po prawej ofiarę Izaaka. Dalgliesh zastanawiał się nad dziwacznymi drogami fantazji ludzkiej, która kazała przedstawić zniewieściałego złotowłosego anioła w hełmie przyozdobionym piórami. Anioł dzierżył miecz zdobiony w nieregularne romby, które pomalowano na kolory rubinowy, szafirowy i pomarańczowy. Ów złotowłosy rycerz nieudolnie zagradzał drogę dwójce grzeszników do sadu jabłkowego o nazwie Eden. Laur oplatał taktownie, choć niezbyt fachowo, różowe ciała Adama i Ewy. Jego mina wyrażała rzekome uduchowienie, jej – rozdrażnienie i skruchę. Po prawej stronie ten sam anioł zawisł jak jakiś przeobrażony ordynans nad skrępowanym ciałem Izaaka. Z gęstwiny krzaków przyglądał mu się nadmiernie uwełniony baran, którego pysk wyrażał najwyższe zdumienie.

W korytarzu stały trzy krzesła, paskudne sprzęty z malowanego drewna, pokryte błyszczącym lakierem i stanowiące bezsprzecznie niezwykłe okazy brzydoty: jedno z nadzwyczaj wysokim siedzeniem, dwa z bardzo niskim. Złożony wózek inwalidzki oparto o ścianę, a na wysokości pasa przyśrubowano do boazerii drewnianą poręcz. Otwarte drzwi po prawej stronie pozwalały zerknąć do pomieszczenia, które przypominało portiernię albo szatnię. Dalgliesh dostrzegł fałdę płaszcza w kratkę, który wisiał na ścianie, deskę z kluczami na kołkach i krawędź solidnego biurka. Po lewej stronie drzwi stał rzeźbiony stół z mosiężną tacą na listy i olbrzymim gongiem strażackim.

Julius poprowadził gościa przez tylne drzwi do środkowego westybulu, skąd rzeźbione schody prowadziły w górę. Poręcz ucięto w połowie, by można było zainstalować metalową kabinę dużej nowoczesnej windy. Podeszli do trzecich drzwi. Julius otworzył je teatralnym gestem i oznajmił:

– Gość do zmarłego. Adam Dalgliesh.

Weszli we trójkę do pokoju. Dalgliesh miał niezbyt przyjemne uczucie, że jest pod eskortą. Po mroku panującym we frontowym korytarzu i środkowym przedsionku w jadalni było tak jasno, że musiał zmrużyć oczy. Wysokie okna z kamiennymi słupkami nie dawały zbyt wiele naturalnego światła, ale pokój rozjaśniały dwie rurki świetlówek, kióre zupełnie niestosownie zwisały ze stylizowanego sufitu. Obraz najpierw się zlał, potem znów rozszedł i policjant ujrzał wyraźnie mieszkańców Folwarku Toynton, skupionych na podobieństwo żywego obrazu wokół okrągłego dębowego refektarzowego stołu. Jedli podwieczorek.

Wejście gościa wywołało chwilową konsternację. Cztery osoby medziały w wózkach inwalidzkich, wśród nich był jeden mężczyzna. dwie pozostałe kobiety bez wątpienia należały do personelu; jedna z nich miała na sobie strój pielęgniarki, tyle że nie nosiła nakazanego zwyczajem czepka. Bez niego sprawiała wrażenie niekompletnie ubranej. Druga kobieta, młoda blondynka, ubrana była w luźne czarne spodnie i biały fartuch, ale pomimo owego niezbyt przepisowego umundurowania wyglądała na osobę stanowczą i kompetentną. Trzej pełnosprawni mężczyźni mieli na sobie ciemnobrązowe habity mnichów. Po chwili milczenia z honorowego miejsca przy stole uniósł się jeden z nich i ruszył ku przybyszom, ceremonialnie wyciągając obie dłonie.

– Witaj w Folwarku Toynton, Adamie Dalgliesh. Nazywam się Wilfred Anstey.

Dalgliesh od razu sobie pomyślał, że człowiek ten odgrywa wyuczoną rolę ascetycznego biskupa. Brązowy habit tak do niego pasował, że trudno wręcz byłoby sobie go wyobrazić w jakimś innym ubraniu. Anstey okazał się mężczyzną wysokim i bardzo chudym, nadgarstki wystające spod grubych wełnianych rękawów były ogorzałe i kruche jak jesienne patyczki. Gęste siwe włosy, bardzo krótko obcięte, podkreślały chłopięcy kształt jego czaszki. Chuda pociągła twarz była plamista i ogorzała; wyglądała tak, jakby nierówno schodziła z niej letnia opalenizna; dwie błyszczące białe plamy na lewej skroni przypominały chorą skórę. Niełatwo przyszłoby odgadnąć wiek Ansteya; miał chyba około pięćdziesięciu lat. Łagodne pytające oczy sugerowały, że nieobce im ludzkie cierpienie; były to oczy młode, o bardzo czystych błękitnych źrenicach i białkach nieprzejrzystych jak mleko. Anstey uśmiechnął się szczególnie słodkim krzywym uśmiechem, zeszpeconym nierównymi i przebarwionymi zębami. Dalgliesh doszedł do wniosku, że filantropi nader rzadko wykazują chęć do odwiedzania dentysty.

Wyciągnął rękę i poczuł, że uwięzła ona w dłoniach Ansteya. Z trudem powstrzymał się od grymasu niesmaku, gdy poczuł kleiste wilgotne ciało. Odezwał się:

– Miałem nadzieję, że spędzę tu z ojcem Baddeleyem kilka dni. Jestem jego starym przyjacielem. Dopiero po przyjeździe dowiedziałem się, że już nie żyje.

– Nie żyje i został poddany kremacji. Jego popioły pochowano zeszłej środy na cmentarzu kościelnym w parafii Świętego Michała w Toynton. Wiedzieliśmy, że chciałby, by jego prochy spoczęły w poświęconej ziemi. Nie ogłosiliśmy jego śmierci w gazetach, ponieważ nie przypuszczaliśmy, że posiada przyjaciół.

– Poza nami. – To jedna z pacjentek delikatnie, ale stanowczo poprawiła Ansteya. Była starsza od pozostałych, siwowłosa i równie kanciasta jak holenderska lalka siedząca z nią w fotelu. Spoglądała na Dalgliesha uporczywie, z zaciekawieniem.

– Oczywiście – odparł Wilfred. – Myślę, że Grace była zżyta z Michaelem bardziej niż ktokolwiek inny i nawet widziała go tej ostatniej nocy.

– Pani Hewson mówiła mi, że umarł samotnie – powiedział Dalgliesh.

– Niestety, tak. Lecz w końcu wszystkich nas to czeka. Mam nadzieję, że zostanie pan z nami na podwieczorku. Julius, ty też i oczywiście Maggie. Aha, miał pan zamiar zostać jakiś czas z Michaelem? W takim razie musi pan, oczywiście, przenocować tutaj.

Zwrócił się do pielęgniarki:

– Dot, sądzę, że w pokoju Victora. Może po podwieczorku przygotujesz go dla naszego gościa?

Dalgliesh odparł:

– To bardzo uprzejmie z pana strony, ale nie chciałbym sprawiać kłopotu. Czy nie przeszkadzałoby to panu, gdybym został kilka dni w chacie? Pani Hewson wspomniała, że ojciec Baddeley zostawił mi swoją bibliotekę. Skoro już tu jestem, dobrze byłoby posegregować i popakować książki.

Czy mu się zdawało, czy rzeczywiście jego sugestia nie została najlepiej przyjęta? Lecz Anstey wahał się tylko przez sekundę.

– Oczywiście, jeśli pan tak woli. Najpierw jednak przedstawię panu całą rodzinę.

Dalgliesh ruszył za Ansteyem i poddał się oficjalnej ceremonii powitania. Jego dłoń ściskała inne dłonie, suche, zimne, wilgotne, niechętne albo życzliwe. Grace Willison, stara panna w średnim wieku; studium szarości; skóra, włosy, suknia, pończochy, a wszystko to nieco nieświeże, wyglądała więc jak staromodna niezgrabnie zbudowana lalka, którą na długo zamknięto w zakurzonej szafie. Ursula Hollis; wysoka dziewczyna o dziobatej twarzy, ubrana w długą spódnicę z hinduskiej bawełny. Uśmiechnęła się do niego niepewnie i podała mu dłoń z lekkim ociąganiem. Jej lewa dłoń spoczywała bez ruchu na kolanach, jakby zmęczona dźwiganiem grubej obrączki ślubnej. Zdał sobie sprawę, że w jej twarzy jest coś dziwnego, ale dopiero gdy ruszył dalej, uzmysłowił sobie, że dziewczyna ma jedno oko błękitne, a drugie piwne. Jennie Pegram; najmłodsza pacjentka, i choć chyba nie tak młoda, jak na to wskazywał jej wygląd. Dziewczyna miała bladą twarz, ostre rysy, łagodne oczy lemura i tak krótką szyję, że mogło się wydawać, iż jest garbata. Pszeniczne włosy, z przedziałkiem na środku głowy, zwisały jak pomarszczona zasłona wokół jej karłowatego ciała. Skurczyła się z dezaprobatą, gdy podał jej dłoń, uśmiechnęła krzywo i szepnęła “dzień dobry" na wdechu. Henry Carwardine; przystojna władcza twarz, ale poorana głębokimi zmarszczkami znerwicowanego człowieka; orli nos i długie usta. Choroba przekrzywiła mu głowę na jedną stronę; wyglądał jak wyniosły drapieżny ptak. Zignorował wyciągniętą dłoń Dalgliesha. Powiedział krótko “milo mi", z nonszalancją, która graniczyła z niegrzecznością. Dorothy Moxon, siostra przełożona; poważna tęga kobieta o posępnych oczach pod ciemną grzywką. Helen Rainer; wielkie, lekko wypukłe, zielone oczy pod powiekami tak cienkimi jak skórka winogron. Zgrabnej figury tej kobiety nie tuszował nawet luźny fartuch. Dalgliesh uważał, że Helen mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby nie obwisłość jej nieco torbowatych policzków. Pielęgniarka energicznie potrząsnęła dłonią Dalgliesha i spojrzała na niego groźnie, jakby witając nowego pacjenta, który – jej zdaniem – będzie kłopotliwy. Doktor Eric Hewson; przystojny blondyn z niewinnie chłopięcą twarzą i piwnymi oczami o niezwykle długich rzęsach. Dennis Lerner; szczupła twarz słabeusza, oczy mrugające nerwowo za okularami w drucianej oprawie, wilgotna dłoń. Anstey dodał na wszelki wypadek, że Dennis jest pielęgniarzem.