– Przecież nie mogą tego zrobić ponownie, jeśli się ich powiesi, prawda?
– To rzeczywiście ważny i ciekawy problem – odparł detektyw. Proszę mi jednak wybaczyć, osobiście mnie on nie fascynuje. Jestem na wakacjach… a właściwie w okresie rekonwalescencji… i usiłuję zapomnieć o pracy.
– Chorował pan? – Carwardine z ostrożnością dziecka niezbyt ufnego w swe umiejętności sięgnął przez stół po miód. – Mam nadzieję, że pańska wizyta tutaj nie jest, choćby podświadomie, związana z leczeniem. Może szuka pan wolnego miejsca? Chyba nie cierpi pan na żadną postępującą i nieuleczalną chorobę?
Anstey wtrącił swoje:
– Wszyscy cierpimy na tę samą nieuleczalną chorobę. Zwiemy ją życiem.
Carwardine uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby zdobył punkt w jemu tylko znanej rozgrywce. Dalgliesh zaczynał się czuć jak uczestnik podwieczorku u Szalonego Kapelusznika z “Alicji w Krainie Czarów". Nie był nawet pewien, czy ta uwaga miała pozory głębi, czy odzwierciedlała jedynie głupotę. Za to odniósł wrażenie, że Anstey użył jej nie po raz pierwszy. Nastąpiła krótka cisza i wszyscy siedzieli zażenowani. Wreszcie odezwał się Wilfred:
– Michael nie wspominał, że czeka na pana. – Zabrzmiało to niemal jak wyrzut.
– Może nie otrzymał mojej pocztówki. Powinna dotrzeć tego ranka, gdy umarł. Nie znalazłem jej w jego sekretarzyku.
Anstey obierał jabłko; żółta skórka wykręcała się nad jego palcami. Nie odrywając wzroku od owocu, powiedział:
– Do domu przywiózł go ambulans. Tego ranka nie mogłem go podwieźć. Z tego, co wiem, ambulans zatrzymał się przy skrzynce pocztowej, prawdopodobnie na prośbę Michaela. Później ksiądz wręczył jeden list mnie i jeden mojej siostrze, więc powinien otrzymać pańską kartkę. Nie widziałem żadnej pocztówki, gdy zajrzałem do sekretarzyka, by poszukać testamentu i ewentualnie innych instrukcji, które mógł pozostawić. To było wczesnym rankiem po jego śmierci. Ale mogłem, rzecz jasna, coś przeoczyć.
Dalgliesh odezwał się swobodnym tonem:
– Skoro jej nie ma, to znaczy, że ojciec Baddeley po prostu ją wyrzucił. Szkoda, że musiał się pan włamywać do sekretarzyka.
– Włamywać? – Ton Ansteya odzwierciedlał tylko grzeczne pytanie zdziwionego człowieka.
– Ktoś wyważył zamek.
– Ach, tak. Sądzę, że Michael zgubił kluczyk i sam to zrobił. Gdy szukałem jego dokumentów, sekretarzyk był otwarty. Nawet nie przyszło mi do głowy, by sprawdzić zamek. Czy to takie ważne?
– Panna Willison może tak uważać. Zdaje się, że sekretarzyk należy teraz do niej.
– Wyłamany zamek rzeczywiście zmniejsza jego wartość. Przekona się pan jednak, że w Folwarku Toynton nie przywiązujemy wielkiej wagi do dóbr materialnych.
Znowu uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał na Dorothy Moxon. Panna Willison pochyliła głowę nad talerzem i nie podniosła oczu. Dalgliesh odezwał się ponownie:
– To chyba głupie z mojej strony, ale chciałbym mieć pewność, że ojciec Baddeley wiedział, iż zamierzam go odwiedzić. Mógł wsunąć moją pocztówkę do swoich dzienników. Lecz ostatniego tomu nie ma w sekretarzyku.
Tym razem Anstey uniósł wzrok. Błękitne oczy spotkały oczy piwne – niewinne, grzeczne i spokojne.
Tak, też to zauważyłem. Zdaje mi się, że przerwał pisanie pamiętników z końcem czerwca. Niespodzianką było raczej to, że je wogóle pisał, a nie że tego zaniechał. W końcu człowieka nuży własna osoba i zapisywanie błahostek o pozorach trwałej wartości.
– Mimo to dziwne, że po tylu latach przerwał pisanie w połowie roku.
– Właśnie wrócił ze szpitala po ciężkiej chorobie i chyba nie miał złudzeń co do prognoz dotyczących jego dalszego życia. Wiedział, że śmierć nadchodzi wielkimi krokami, więc być może postanowił zniszczyć dzienniki.
– Zaczynając od ostatniego tomu?
– Niszczenie dzienników przypomina zapewne proces niweczeniu pamięci. To naturalne, że zaczyna się od lat, które najmniej szkoda tracić. Stare wspomnienia są nieustępliwe. Zaczął od spalenia ostatniego tomu.
Grace Willison znów poprawiła grzecznie, lecz stanowczo:
– Nie od spalenia, Wilfredzie. Ojciec Baddeley używał po powrocie ze szpitala piecyka elektrycznego. Na kominku stoi naczynie po dżemie z suszonymi trawami.
Dalgliesh przypomniał sobie salonik w Chacie Nadziei. Rzeczywiście tak było. Pamiętał stary, szary kamionkowy pojemnik i osypujący się bukiet suszonych liści oraz traw zdobiących niewielki kominek. Spomiędzy kratek rusztu wystawały zakurzone i brudne od sadzy łodygi. Prawdopodobnie nie ruszano ich stamtąd-przez większą część roku.
Ożywione rozmowy na drugim końcu stołu umilkły, jak to zawsze ma miejsce, gdy ludzie nagle zaczynają podejrzewać, że mówi się o czymś interesującym, o czymś, co powinni usłyszeć.
Mnggie Hewson usiadła tak blisko Juliusa Courta, że Dalgliesh dziwił się, iż tamten w ogóle może pić herbatę. Młoda kobieta zupełnie otwarcie flirtowała z sąsiadem, ale trudno było odgadnąć, czy robi to na złość mężowi, czy też po to, by sprawić przyjemność Courtowi. Gdy Eric Hewson zerknął na nich, miał minę zakłopotanego uczniaka. Court zupełnie swobodnie zaszczycał swą uwagą wszystkie obecne kobiety z wyjątkiem Grace. Nagle Maggie rozejrzała się wokół i zapytała ostrym tonem:
– Co się dzieje? Co ona mówiła?
Nikt nie odpowiedział. Dopiero Julius przerwał ten moment nagłego i dziwnego napięcia:
– Zapomniałem wam powiedzieć. Jesteście podwójnie uhonorowani osobą gościa. Pan komendant nie ogranicza swych talentów do chwytania przestępców. Publikuje również wiersze. Otóż, Adam Dalgliesh jest poetą.
To oświadczenie wywołało pomruk zakłopotania i Dalgliruh zdołał tylko wyłowić słowa Jennie, “jakie to mile", co go wyjątkowo zirytowało. Wilfred uśmiechnął się zachęcająco i powiedział:
– Ależ oczywiście, czujemy się naprawdę zaszczyceni. W dodatku Adam Dalgliesh przybywa w samą porę. Właśnie w czwartek mamy nasze comiesięczne zebranie rodzinne, taki wieczorek towarzy»ki, czy nasz gość byłby tak uprzejmy i przedstawił nam kilka swych wierszy?
Na takie pytanie można było odpowiedzieć w różny sposób, ale żaden z nich nie wydawał się Dalglieshowi grzeczny czy możliwy do zastosowania w gronie ludzi niepełnosprawnych.
– Przykro mi – powiedział detektyw – lecz nie podróżuję z egzemplarzami własnych książek.
Anstey uśmiechnął się.
– Ależ to żaden problem. Henry ma ostatnie dwa pańskie tomiki. Jestem pewien, że nam pożyczy.
Carwardine wbił wzrok w talerz i powiedział cicho;
– Ponieważ w tym miejscu nie ma żadnego poszanowaniu dla jakiejkolwiek prywatności, bez wątpienia mógłbyś tu wymienić wszystkie książki z mojej biblioteczki. Lecz skoro dotychczas zupełnie nie interesowała cię twórczość Dalgliesha, nie zamierzam pożyczać ci moich książek, byś za ich pomocą zmuszał naszego gościa do występowania w roli małpy w cyrku!
Wilfred poczerwieniał lekko i schylił głowę nad nakryciem. Zapadła cisza. Po chwili milczenia rozmowa potoczyła się dalej, niewinna i błaha. Ani razu nie wspomniano już o ojcu Baddeleyu i jego dzienniku.
V
Anstey bynajmniej nie zmartwił się, gdy po podwieczorku Dalgliesh wyraził ochotę porozmawiania z panną Willison. Prawdopodobnie uznał tę prośbę za naturalny wymóg protokołu uprzejmości i szacunku. Powiedział, że obowiązkiem Grace jest nakarmienie kur i zebranie jajek przed zmrokiem. Może Adam zechciałby jej pomóc?
Dwa większe koła wózka wyposażone były w drugie, wewnętrzne koła z chromowanej stali; za ich pomocą pacjent mógł sam popychać fotel. Panna Willison chwyciła za kółka i zaczęła powoli sunąć asfaltową ścieżką – jej słabe ciało podrygiwało jak marionetka. Dalgliesh zauważył, że lewa ręka kobiety była zdeformowana i niemal bezwładna, więc fotel nie jechał równo. Posuwali się powoli. Policjant przeszedł na lewą stronę i idąc obok pacjentki położył dłoń na oparciu fotela. Pomagał jej delikatnie, jakby od niechcenia. Miał nadzieję, że nie odbierze tego jako nietakt. Panna Willison mogła nie życzyć sobie pomocy, podobnie jak nie pragnęła litości. Chyba jednak wyczuła zakłopotanie Dalgliesha i postanowiła go nie pogłębiać, więc nawet nie uśmiechnęła się, by wyrazić podziękowanie.