Podczas tego wspólnego spaceru Dalgliesh był poruszony jej obecnością. Dostrzegał wszystkie szczegóły jej budowy, jakby była młodą i ponętną kobietą, a on chłopcem u progu zakochania. Patrzył, jak ostre kości jej ramion podskakują rytmicznie pod szarą bawełną sukienki, zauważył, że fioletowe żyły wystają jak powrozy na powierzchni jej niemal przezroczystej lewej dłoni, tak drobnej i kruchej w porównaniu z prawą. Ta druga zresztą też wyglądała na zdeformowaną, gdyż – jakby dla rekompensaty – potężna i silna chwytała koło mocno jak dłoń mężczyzny. Nogi Grace, odziane w pomarszczone wełniane pończochy, przypominały patyki, a stopy w sandałach, zdecydowanie za duże jak na minimalne potrzeby kobiety, spoczywały na podnóżku fotela, jakby je ktoś przykleił do metalu. Panna Willison zaczesywała do góry siwe włosy upstrzone łupieżem. Jeden ciężki warkocz upinala wokół głowy plastikowym białym grzebykiem, niezbyt zresztą czystym. Jej kark też sprawiał wrażenie nierówno opalonego albo niedokładnie umytego. Gdy Dalgliesh spoglądał w dół, widział, jak zmarszczki na jej czole ściągają się w głębokie bruzdy od wysiłku poruszania wózkiem. Za okularami w cienkich oprawkach Grace nerwowo mrużyła oczy.
Kurnik okazał się wielką rozchybotaną klatką, powiązana luźnym drutem i palikami impregnowanymi kreozotem. Zaprojektowano go specjalnie dla osób niepełnosprawnych. Posiadał podwójne wejście, tym samym panna Willison mogła wjechać i zamknąć za sobą drzwi zewnętrzne, zanim otworzyła te prowadzące do samej klatki, u gładka, asfaltowa ścieżka, wystarczająco szeroka, by zmieścić wózek inwalidzki, biegła z każdej strony i od frontu karmników. Za pierwszymi drzwiami do jednej z podpór przymocowano na wysokości talii człowieka nie obrobioną drewnianą półkę. Stała tu miska ze spreparowaną karmą, plastikowe naczynie z wodą i drewniana chochla na długiej rączce, służąca zapewne do zbierania jajek. Panna Willison z trudem zgarnęła to wszystko na podołek i otworzyła wewnętrzne drzwi. Kury, nie wiadomo czemu, chowały się w drugim końcu klatki jak nerwowe dziewice. Nagle uniosły małe złośliwe łebki l ruszyły w kierunku kobiety, gdacząc i podskakując jakby postanowiły złożyć z niej pierzastą ofiarę. Panna Willison skuliła się i zaczęła garściami rzucać ziarno. Miała przy tym minę neofitki, która pragnie przebłagać furie. Kury dopadły pokarmu. Przeciągając dłonią po brzegu miski, panna Willison powiedziała:
– Szkoda, że się bardziej nie lubimy. Obie strony mogłyby na tym skorzystać. Myślałam, że zwierzęta potrafią przywyknąć do ręki, która je karmi, ale kur to chyba nie dotyczy. Zresztą, niby dlaczego miałoby być inaczej? Wykorzystujemy je do maksimum, najpierw zabieramy im jajka, a potem, kiedy już nie mogą ich znosić, skręcamy ptakom kark i wrzucamy je do garnka.
– Mam nadzieję, że to nie pani musi skręcać im kark.
– O nie, Albert Philby ma ten nieprzyjemny obowiązek; ale on chyba nie sądzi, że to takie straszne. W każdym razie zjadam swoją porcję gotowanego drobiu.
– I ja miewam podobne odczucia – powiedział Dalgliesh. – Wychowałem się na plebanii w Norfolk i moja matka zawsze miała kury. Lubiła je i one chyba też ją lubiły, za to ja i ojciec uważaliśmy, że mamy tylko z nimi kłopot. Mimo to przepadaliśmy za świeżymi jajkami.
– Wie pan, wstyd się przyznać, lecz właściwie nie potrafię odróżnić naszych jajek od tych z supermarketu. Wilfred woli, żebyśmy jedli naturalną żywność. Nie cierpi fabrycznej hodowli i, oczywiście, ma rację. Chciałby, żeby w Folwarku Toynton panował wegetarianizm, ale to jeszcze bardziej skomplikowałoby finanse. Julius nawet sporządził odpowiedni kosztorys i udowodnił, że te jajka kosztują nas dwa i pół rażą więcej niż sklepowe, nie wliczając oczywiście mojej robocizny. Było to dość przykre.
– To znaczy, że Julius Court zajmuje się tu księgowością? – zapytał Dalgliesh.
– Ależ skąd! W każdym razie nie tymi rachunkami, które znajdują się w dorocznych raportach. Do tego Wilfred ma wykwalifikowanego księgowego. Julius jednak zna się na finansach i wiem, że Wilfred korzysta z jego rad. Niestety, wieści na ogól nie są pomyślne; tak naprawdę to ledwie ciągniemy. Spadek po ojcu Baddeleyu był prawdziwym błogosławieństwem. Poza tym Julius jest bardzo miły. W zeszłym roku furgonetka, którą wynajęliśmy, by przyjechać z portu po powrocie z Lourdes, miała wypadek. Wszyscy byliśmy mocno poturbowani. Fotele stały z tyłu i dwa się połamały. Wiadomość telefoniczna, która tu dotarła, brzmiała dość alarmująco, w sumie nie było aż tak źle, jak Wilfred przypuszczał. Lecz Julius pojechał prosto do szpitala, gdzie nas zabrano na badania, wynajął inną furgonetkę i wszystkim się zajął. Potem kupił specjalnie zaadaptowany autokar i teraz jesteśmy zupełnie niezależni. Dennis i Wilfred, kierując na zmianę, mogą nas sami zawieźć do Lourdes. Julius oczywiście nigdy z nami nie jedzie, lecz zawsze tu czeka i przygotowuje imprezę powitalną, gdy powracamy z pielgrzymki.
Taka bezinteresowność przeczyła wrażeniu, które Dalgliesh odniósł po pierwszym, krótkim spotkaniu z Courtem. Zaintrygowany zapytał ostrożnie:
– Proszę mi wybaczyć, jeśli to zabrzmi prostacko, ale co Julius Court z tego ma? Dlaczego tak się interesuje Folwarkiem Toynton?
– Sama się czasami nad tym zastanawiałam. Sądzę jednak, że to niewdzięczne pytanie, jeśli się rozważy, co z niego ma Folwark Toynton. Przyjeżdża tu z Londynu jak powiew świeżego powietrza. Wszystkich nas pociesza. No, ale wiem, że chce pan rozmawiać o swoim przyjacielu. Może po prostu pozbieramy jajku, a potem znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce?
O przyjacielu. Cicho wypowiedziane słowa zabrzmiały juk wyrzut. Napełnili pojemniki na wodę i zebrali jajka. Panna Willison zgurniała je na drewnianą chochlę z wprawą, której się nabiera przy długiej praktyce. Znaleźli tylko osiem sztuk. Cała procedura pełnosprawnemu człowiekowi zajęłaby dziesięć minut, w przypadku Grace okazała się czynnością męczącą, pracochłonną i niezbyt produktywna. Dalgliesh nie uznawał pracy dla samej pracy, więc zastanawiał się, co jego towarzyszka naprawdę sądzi o tym obowiązku. Bez wątpieniu wymyślono go wbrew zasadom gospodarności, jedynie po to, by dać pacjentce iluzję użyteczności.
Wrócili na małe podwórko za budynkiem. Siedział tam tylko Henry Carwardine. Na kolanach trzymał książkę, lecz wzrok utkwił w niewidocznym morzu. Panna Willison zerknęła na niego z niepokojem, ale nic nie powiedziała, dopóki nie usadowili się jakieś trzydzieści jardów od milczącej postaci. Dalgliesh siadł na końcu jednej z drewnianych ław, ona zaś u jego boku. Wtedy dopiero powiedziała:
– Nie mogę się przyzwyczaić, że jestem tak blisko morza, a wcale go nie widzę. Czasami słychać je bardzo wyraźnie, tak jak teraz,. Niemal nas otacza, niekiedy czujemy je i słyszymy, lecz równie dobrze mogłoby być oddalone o sto mil.
Mówiła w zadumie, ale bez urazy. Przez chwilę aiedzieli w milczeniu. Teraz Dalgliesh rzeczywiście wyraźnie słyszał morze, przeciągłe szuranie przypływu o kamienisty brzeg spotęgowane przez nabrzeżną bryzę. Mieszkańcom Folwarku Toynton ten bezustanny pomruk musiał przypominać zwodniczo bliską, lecz niesiągalną wolność: rozległe błękitne horyzonty, chmury pędzone przez wiatr, białe skrzydła opadające i unoszące się w powietrzu. Potrafił zrozumieć, jak potrzeba zobaczenia morza mogła przerodzić oię w obsesję.