– Pan Holroyd potrafił dostać się do miejsca, skąd mógł obserwować morze – powiedział z rozmysłem.
Bardzo chciał zobaczyć jej reakcję, lecz natychmium zdał sobie sprawę, iż jego uwaga była niezwykle nietaktowna, Poruszyła ją i zirytowała. Jej prawa dłoń zacisnęła się na poręczy fotela, a twarz najpierw pokryła się plamami purpury, po czym nagle zbladła. Przez
chwilę nawet żałował, że to powiedział. Lecz ów stan szybko minął. Oto, pomimo najszczerszych chęci, wracało profesjonalne pragnienie wyświetlenia faktów. Zdał sobie z tego sprawę i uśmiechnął się ironicznie. Ta czynność prawie zawsze wymagała ponoszenia kosztów, chociaż czasami fakty okazywały się nieważne czy nieistotne dla danej sprawy. Zresztą na ogół to nie Dalgliesh ponosił koszty. Panna Willison odezwała się tak cicho, że musiał pochylić głowę, by usłyszeć jej słowa.
– Victor odczuwał szczególną potrzebę, by przesiadywać w samotności. Rozumieliśmy to.
– To musiało być jednak bardzo trudne, takie pchanie lekkiego fotela przez gęstą darń aż do krawędzi urwiska.
– Miał własny fotel, podobnego typu jak ten, ale większy i solidniejszy. I wcale nie musiał pchać go do góry po stromiźnie cypla. Jest tam ścieżka, która – o ile się orientuję – prowadzi do wąskiej zapadniętej przecinki. W ten sposób można dotrzeć na skraj urwiska. Mimo to Dennisowi Lernerowi było ciężko. W każdą stronę czynność ta zajmowała mu pół godziny. Chciał pan jednak rozmawiać o ojcu Baddeleyu.
– Jeśli nie jest pani zbytnio zmęczona. Podobno to właśnie pani jako ostatnia widziała go za życia. Musiał umrzeć zaraz po pani wyjściu z chaty, skoro wciąż miał na sobie stulę, kiedy pani Hewson następnego dnia znalazła ciało. Przecież na pewno zdejmował stułę zaraz po spowiedzi.
Nastąpiła cisza, jakby rozmówczyni usiłowała podjąć jakąś decyzję.
– Zdjął ją tak jak zawsze – powiedziała – kiedy tylko udzielił mi rozgrzeszenia. Złożył ją i powiesił na oparciu fotela.
Ponownie nawiedziło go uczucie, którego nie spodziewał się przeżywać, szczególnie podczas długich szpitalnych dni – dreszcz emocji, gdy po raz pierwszy słyszał coś istotnego. Chociaż wiedział, że zwierzyna jeszcze nie pokazała się w polu widzenia, a tropy były nieczytelne, jej obecność jednak nie ulegała wątpliwości. Usiłował zwalczyć ten niepożądany przypływ emocji, ale był on tak żywiołowy i niezależny od woli jak przypływ strachu.
– To oznacza, że ojciec Baddeley znów nałożył stułę po pani wyjściu. Po co miałby to robić? – zapytał.
Chyba że zrobił to ktoś inny. Lecz tej myśli lepiej na razie nie wypowiadać głośno. Wynikające z niej implikacje muszą jeszcze zaczekać.
– Sądzę, że ktoś także przyszedł do spowiedzi – odparła. – To oczywiste wyjaśnienie.
– Czy założyłby ją do wieczornej modlitwy?
Dalgliesh usiłował sobie przypomnieć stosunek swego ojcu do tych spraw, podczas nielicznych okazji, kiedy proboszcz nic odprawiał nabożeństwa w kościele; pamięć jednak dostarczyła mu tylko niezbyt pomocny obraz z dzieciństwa, gdy obaj siedzieli zamknięci w chatce w Caimorms podczas zamieci. Chłopiec patrzył wóczas im poły znudzony, na poły zafascynowany, jak w okno uderzały wirujące płatki śniegu, a ojciec w getrach, ciepłej kurtce i wełnianej czapce cicho czytał coś ze swego czarnego modlitewnika. Wtedy z pewnością nie miał na sobie stuły.
Panna Willison odparła:
– Ależ nie! Wkładał ją tylko wówczas, gdy udzielał sakramentu… Poza tym już odprawił wieczorne modły. Właśnie kończył, kiedy do niego przyszłam i odmówiłam z nim nawet ostatnią krótką modlitwę.
– Skoro ktoś przyszedł po pani, to nie pani widziała go ostatnia za życia. Czy powiedziała pani komuś o tym, gdy dowiedzieliście się o jego śmierci?
– A powinnam? Chyba nie. Jeśli ta osoba sama o tym nic powiedziała, to nie moją rolą jest snucie domysłów. Oczywiście, gdyby ktoś poza panem zdał sobie sprawę z ważności stuły, nie dałoby się uniknąć spekulacji. Lecz nikt się nad tym nie zastanawiał, a nawet jeśli, to nic nie mówił. I tak zbyt wiele plotkujemy w Toynton, panie Dalgliesh. Być może to nieuniknione, lecz nie jest to – hmm – zdrowe moralnie. Jeśli ktoś oprócz mnie poszedł tej nocy do spowiedzi, jest to sprawa osobista między tym człowiekiem u ojcem Baddeleyem.
– Lecz ojciec Baddeley miał na sobie tę stułę jeszcze następnego ranka – powiedział Dalgliesh. – Można przypuszczać, ze umarł, gdy jego gość jeszcze nie wyszedł. Chyba więc pierwsza reakcją, bez względu na charakter wizyty, powinno być wezwanie pomocy medycznej?
– Chyba że ów gość nie miał wątpliwości, iż ojciec Baddeley umarł i zdawał sobie sprawę, że żadna pomoc nic tu nie da? Jeśli tak, mogła powstać pokusa, aby go zostawić spokojnie w fotelu i wyjść. Ojciec Baddeley nie nazwałby tego grzechem, pan zaś zbrodnią. Może to zakrawać na gruboskórność, ale czy rzeczywiście? Być może oznacza nieczułość na formy towarzyskie i dobre obyczaje, lecz to przecież nie to samo, prawda?
Może to też oznaczać, pomyślał Dalgliesh, że gość był lekarzem albo pielęgniarką. Czy panna Willison właśnie to chciała zasugerować? Pierwszą reakcją laika byłoby na pewno wezwanie pomocy, a przynajmniej szukanie potwierdzenia, że rzeczywiście nastąpiła śmierć. Chyba że ten ktoś wiedział z zupełnie innych powodów, że Baddeley nie żyje. Lecz taka ponura możliwość chyba nie zaświtała w głowie panny Willison? Zresztą nic dziwnego. Ojciec Baddeley był stary i chory, oczekiwano jego śmierci i umarł. Czemu ktoś miałby cokolwiek podejrzewać w tym naturalnym i nieuniknionym wydarzeniu? Powiedział coś o ustaleniu czasu zgonu i usłyszał jej łagodną niewzruszoną odpowiedź:
– Sądzę, że w pańskiej pracy zawsze ważny jest dokładny czas zgonu i z przyzwyczajenia koncentruje się pan na tym fakcie. Lecz jakie to ma znaczenie w życiu? Liczy się tylko to, czy człowiek umarł w stanie łaski.
Dalgliesh przez chwilę próbował wyobrazić sobie, jak jego sierżant detektyw usiłuje skrupulatnie ustalić i zanotować właśnie tę kluczową informację na temat ofiary w oficjalnym raporcie i pojął, że subtelne rozróżnienie panny Willison dotyczące różnicy między pracą policji a prawdziwym życiem było zbawiennym uzmysłowieniem mu tego, jak inni postrzegali jego zawód. Z przyjemnością powie o tym komisarzowi. Potem jednak pomyślał, że nie będzie czasu na tego rodzaju profesjonalne ploteczki podczas tej ostatniej, raczej formalnej i na pewno niezbyt przyjemnej rozmowy, która zakończy jego karierę w policji.
Ze smutkiem rozpoznał w pannie Willison ten typ niezwykle uczciwego świadka, który zawsze sprawiał mu kłopoty. Paradoks polegał na tym, że trudniej było poradzić sobie z tą staromodną prostolinijnością i wrażliwością niż z krętactwem, unikami czy kłamstwami w żywe oczy, gdyż te stanowiły naturalną część przesłuchania. Chciał jeszcze zapytać, kto w Folwarku Toynton mógł odwiedzić ojca Baddeleya, by się wyspowiadać, ale doszedł do wniosku, że takie pytanie tylko zniechęci rozmówczynię, a w rezultacie i tak nie przyniesie odpowiedzi. Lecz musiał to być ktoś z pełnosprawnych. Nikt inny nie mógłby przyjść i wyjść w tajemnicy, chyba że przy pomocy wspólnika. Wózek inwalidzki, czy to pchany z Folwarku Toynton, czy podwieziony samochodem oraz pacjent musieliby zostać zauważeni.
Dalgliesh miał nadzieję, że nie zabrzmi to jak przesłuchanie, gdy spytał:
– W takim razie gdy go pani opuściła, on… co on robił?
– Po prostu siedział spokojnie w fotelu przy kominku. Nie pozwoliłabym mu wstać. Wilfred podwiózł mnie do domku małą furgonetką. Powiedział, że odwiedzi siostrę w Chacie Wiary, gdy ja będę z ojcem Baddeleyem, i za pół godziny wyjdzie na dwór, chyba że wcześniej zastukam w ścianę.