Jednak ów prostokąt czystej bieli, oparty o dzbanek z wodą, dziwnie zakłócał jego spokój. Dalgliesh nie mógł oderwać odeń wzroku, jakby to był jakiś niezwykły symbol, pisemny wyrok życia. Ucieszył się, gdy pielęgniarka przyszła powiedzieć, że już skończyła dyżur, i zabrała kartkę na pocztę.
2
I
Jedenaście dni później osłabiony i wymizerowany, lecz za to w stanie euforii, jakże typowej dla rekonwalescenta odznaczającego się dobrym samopoczuciem, Dalgliesh opuścił swoje mieszkanie położone wysoko nad Tamizą, w Queenhythe. Tuż przed świtenrskierował się na południowy zachód od Londynu. Dwa miesiące przed atakiem choroby rozstał się wreszcie, chociaż niechętnie, ze swym starodawnym cooperem bristolem i prowadził teraz jensena healeya. Cieszył się, że samochód jest dotarty; już się niemal przyzwyczaił do zmiany. Symboliczne rozpoczynanie nowego życia w towarzystwie dziewiczego auta byłoby irytująco banalne.
Dalgliesh wrzucił do bagażnika jedną walizkę i kilka niezbędnych drobiazgów, włączając w to korkociąg, a do kieszeni wcisnął tomik wierszy Hardy'ego, “Powrót do stron rodzinnych", oraz przewodnik Newmana i Pevsnera po zabytkach architektury w Dorset. Miały to być typowe wakacje rekonwalescenta: ulubione książki, krótkie odwiedziny u starego przyjaciela jako cel podróży; trasa codziennych wypraw mogła być ustalana każdego dnia wedle uznania i obejmować tereny zarówno znane, jak i dotychczas nie znane; istniał też zbawienny czynnik w postaci osobistego problemu, który usprawiedliwi zarówno potrzebę samotności, jak i bezczynności. Gdy Dalgliesh po raz ostatni rzucił okiem na mieszkanie, z zakłopotaniem stwierdził, że jego ręka bezwiednie sięga po walizkę śledczą. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się w podróż bez niej, nawet podczas urlopów. Gdyby ją teraz zostawił, potwierdziłby nieodwołalność decyzji, którą będzie sumiennie rozważał przez następne dwa tygodnie, mimo iż w głębi duszy wiedział, że już ją podjął.
Do Winchester dotarł akurat na późne śniadanie w hotelu zbudowanym w cieniu katedry, następnie przez dwie godziny odkrywał uroki miasta, wreszcie przekroczył granice Dorset wjeżdżając przez Wim-Iłiiinc Minster. Dopiero teraz poczuł, że wcale nie ma ochoty dotrzeć do kresu podróży. Pojechał powoli, praktycznie bez powodu, do llllindfbrd Forum, kupił tam butelkę wina, bułki z masłem, ser i owoce mi obiad oraz dwie butelki amontiiiado dla ojca Baddeleya. Następnie ruszył na południowy wschód przez wioski Winterbourne i Wareham do zamku Corfe.
Dumne głazy, symbol odwagi, okrucieństwa i zdrady, trzymały straż na krawędzi urwiska Purbeck tak samo jak tysiąc lat temu. Podczas samotnego pikniku Dalgliesh wciąż kierował wzrok ku tym nagim ciosom skalnym, zwieńczonym wysoko na tle pastelowego nieba blankami. Ociągał się z jazdą w ich cieniu i pragnął przedłużyć nieco samotność tego spokojnego, miłego dnia. Przez jakiś czas jeszcze szukał bezskutecznie w bagiennych zaroślach goryczki mokradlanej i dopiero potem przebył ostatnie pięć mil drogi.
Wieś Toynton: w popołudniowym słońcu błyszczała nitka tarasowatych chatek o falistych dachach z szarego kamienia. Na jej końcu rozsiadł się niezbyt malowniczy pub, dało się też dostrzec pospolitą wieżę kościoła. Teraz droga, biegnąca wzdłuż niskiego kamiennego muru, wznosiła się łagodnie między rzadkimi plantacjami jodły. Dalgliesh zaczął rozpoznawać znaki z mapy ojca Baddeleya. Wkrótce szlak rozwidli się. Jeden wąski jego pas pobiegnie na zachód, skrajem cypla, drugi poprowadzi przez bramę do Folwarku Toynton i dalej do morza. Rzeczywiście, nagle wyłoniła się ciężka, żelazna brama w murze o trzech stopach grubości, utworzonym z płaskich, nie spojonych ze sobą głazów. Kamienie umiejętnie i zawile poukładano, połączono porostami oraz mchem i zwieńczono falującymi trawami. Mur tworzył barierę równie szczelną jak cypel, z którego zdawał się wyrastać. Po obu stronach bramy wymalowano napisy na desce. Ten z lewej głosił: “Prosimy łaskawie uszanować nasze zacisze", z prawej był mniej subtelny. Litery już nieco wyblakły, ale wymalowano je bardziej profesjonalnie. Tablica głosiła: “Wstęp wzbroniony. Teren prywatny. Groźne urwiska – brak dostępu do plaży. Samochody i przyczepy parkujące tutaj będą usuwane".
Pod tym napisem umocowano dużą skrzynkę pocztową.
Dalgliesh doszedł do wniosku, że trudno byłoby znaleźć zmotoryzowanego turystę, który zaryzykowałby utratę samochodu po przeczytaniu takiego zestawu apeli, ostrzeżeń i pogróżek. Dobra droga kończyła się tuż za bramą i kontrast między stosunkowo gładkim podjazdem a dalszym kamienistym i obrzeżonym głazami traktem był niemal symbolem zakazu wjazdu. Brama, chociaż nie zamknięta, miała ciężką klamkę o skomplikowanym kształcie. Manipulowanie nią dawało intruzowi dość czasu, by pożałować pochopnej decyzji. Dalgliesh, wciąż nieco osłabiony, z trudem odciągnął bramę. Gdy już przejechał i zamknął ją za sobą, miał wrażenie, że oto podjął się zadania, którego nie pojmuje, i że prawdopodobnie postąpił nierozważnie. Cała sprawa zapewne nie wiąże się z jego umiejętnościami i tylko staruszek, który nie żył sprawami tego świata – i w dodatku był rzeczywiście przytłoczony wiekiem – mógł sądzić, że należy wezwać policjanta. W każdym razie istniał bezpośredni cel wizyty. Dalgliesh wracał, choć niechętnie, do świata, gdzie ludzie mieli problemy, pracowali, kochali, nienawidzili, intrygowali, by zapewnić sobie szczęście, a także, pomimo że on rezygnował z pracy, zabijali i byli zabijani.
Zanim wrócił do samochodu, jego wzrok przykuła kępka nie znanych mu kwiatów. Bladoróżowe i białe główki wyrastały z omszałej ściółki na szczycie muru i drżały nieznacznie w podmuchach lekkiej bryzy. Dalgliesh zbliżył się i zamarł w bezruchu, podziwiając w milczeniu ich bezpretensjonalną urodę. Po raz pierwszy poczuł czysty, na poły iluzoryczny, słony posmak morza. Ciepłe powietrze delikatnie owiało skórę detektywa. Nagle przepełniło go uczucie radości i jak zwykle w tych rzadkich chwilach zaintrygowała go czysto fizyczna istota szczęścia. Biło w jego żyłach jak słabe tętno. Próba analizy tego uczucia równałaby się jego utracie. Lecz Dalgliesh rozpoznał je bez cienia wątpliwości. Pierwszy, czysty sygnał od czasu choroby: życie może być dobre.
Samochód podskakiwał ledwo dostrzegalnie, sunąc po wyboistej drodze. Mniej więcej dwieście jardów dalej Dalgliesh dotarł do szczytu podjazdu. Spodziewał się, że ujrzy przed sobą pomarszczone błękitne wody kanału La Manche, rozlane aż po horyzont. Podobne rozczarowania przeżywał w dzieciństwie podczas wakacji, gdy po tylu złudnych nadziejach wciąż nie było widać upragnionego morza. Przed nim leżała płytka kamienista dolinka, poprzecinana wyboistymi ścieżkami, a po prawej stronie wznosiło się coś, co bez wątpienia przedstawiało Folwark Toynton.
Był to masywny kwadratowy kamienny budynek, prawdopodobnie z pierwszej połowy osiemnastego wieku. Właściciel nie miał szczęścia do architekta. Dom wyglądał okropnie i nie zasługiwał na miano budowli georgiańskiej. Zwrócony na północny wschód, ku lądowi, raził osobiste i niezbyt jasno sprecyzowane poczucie architektonicznego smaku Dalgliesha. Jego zdaniem budynek wzniesiony na brzegu powinien być zwrócony w stronę morza. Nad tarasem biegły dwa rzędy okien, przy dolnym wyrastały gigantyczne zworniki, rząd górny był nie ozdobiony i skromny, tak jakby nie umiano dopasować go do najbardziej charakterystycznego elementu domu, potężnego jońskiego frontonu zwieńczonego kamienną statuą – pokraczną i trudną do zidentyfikowania z tej odległości. W środku znajdowało się jedno okrągłe okno, niczym złowrogie oko cyklopa błyszczące w słońcu. Fronton pomniejszał optycznie i tak nieduży taras, a całej fasadzie przydawał zwalistości. Według Dalgliesha należałoby ją zrównoważyć wydłużonymi wykuszami, ale widocznie właścicielowi zabrakło wyobraźni czy też pieniędzy i cały dom wyglądał na dziwnie nie dokończony. Front przerażającego budynku ział pustką. Być może pensjonariusze – jeśli było to właściwe określenie – mieszkali z tyłu. Poza tym wybiła dopiero trzecia trzydzieści, martwa pora, pamiętał to ze szpitala. Może wszyscy odpoczywali.