Nie znalazł niczego ciekawego. Ojciec Baddeley chyba tylko w nieznacznym stopniu interesował się światem. Uwagę Dalgliesha przykuła porządnie ułożona sterta dziecięcych zeszytów w jasno-zielonych okładkach. Natychmiast rozpoznał dzienniki ojca Baddeleya. Zatem wciąż sprzedawano te same występujące wszędzie uczniowskie zeszyty. Na tylnej okładce wydrukowano tabliczkę mnożenia. Tak jak poplamiona atramentem linijka czy gumka kojarzyły się one detektywowi ze szkołą podstawową. Ojciec Baddeley zawsze pisał swój dziennik w tych zeszytach, jeden co kwartał. Teraz, gdy stary czarny płaszcz wisiał na drzwiach, a wokół roznosił się kościelny zapach stęchlizny, policjant przypomniał sobie wyraźnie rozmowę, którą kiedyś przeprowadził z ojcem Baddeleyem. Dalgliesh miał wówczas dziesięć lat, a ksiądz, siedzący przy sekretarzyku, był w wieku średnim, chociaż jemu wydawał się już stary.
– Więc to taki zwykły dziennik, ojcze? Nie o twoim życiu duchowym?
– To właśnie jest życie duchowe; wszystkie zwykłe czynności, klore się wykonuje z godziny na godzinę.
Adam zapytał z egotyzmem typowym dla młodych:
– Tylko twoje czynności? O mnie tam nie ma?
– Nie. Tylko o tym, co robię. Pamiętasz, o której godzinie zebrał się dzisiaj Komitet Matek? W tym tygodniu była kolej na spotkanie u twojej mamy. Zdaje mi się, że przesunięto godzinę.
– Była druga czterdzieści pięć zamiast trzeciej, ojcze. Archidiakon chciał wcześniej wyjechać. Ale czy musisz być taki dokładny?
Ojciec Baddeley rozważał przez chwilę to pytanie, jakby nasunęło mu ono nowe możliwości i wydało się niezwykle interesujące.
– O, tak. Tak sądzę. Właśnie tak. Przecież inaczej nie miałoby to sensu.
Mały Adam Dalgliesh, który i tak zupełnie nie dostrzegał w tym sensu, odszedł, by zająć się własnymi ciekawszymi sprawami. Życie duchowe. Wyrażenie to często słyszał z ust co bardziej uduchowionych parafian ojca, chociaż sam kanonik nigdy go nie używał. Czasami próbował wyobrazić sobie to drugie tajemnicze istnienie. Czy było ono przeżywane w tym samym czasie co zwykła codzienna egzystencja, mierzona wstawaniem, posiłkami, wakacjami, czy też odbywało się ono na jakiejś innej płaszczyźnie, do której on i nie wtajemniczeni nie mieli dostępu, a gdzie ojciec Baddeley mógł swobodnie się poruszać? Tak czy owak niewiele miało to wspólnego ze skrzętnym zapisywaniem codziennych czynności.
Przejrzał ostatni zeszyt. System ojca Baddeleya nie zmienił się. Było tu wszystko; dwa dni na stronę, przedzielone linią. Godziny, o których codziennie odmawiał jutrznię i wieczorne nabożeństwo i czas spacerów; comiesięczne wyjazdy autobusem do Dorchester; cotygodniowy wypad do Wareham; godziny spędzone na posługach w Folwarku Toynton; specyficzne przyjemności skrzętnie odnotowane; metodyczne sprawozdanie z każdej godziny roboczego dnia; rok po nudnym roku, wszystko udokumentowane z rzetelnością księgowego.
– Ależ to właśnie jest życie duchowe, te zwykłe codzienne czynności.
Z pewnością nie może to być aż takie proste!
Gdzie jednak znajdował się ostatni dziennik, zeszyt obejmujący trzeci kwartał 1974 roku? Ojciec Baddeley przechowywał stare egzemplarze dziennika z ostatnich trzech lat. Powinno tu być piętnaście zeszytów; było jedynie czternaście. Dziennik urywał się z końcem czerwca 1974 roku. Dalgliesh zaczął gorączkowo przeszukiwać szuflady sekretarzyka. Brakujących zapisków nie było. Jednak udało mu się coś znaleźć. Między trzema rachunkami za węgiel, parafinę i elektryczność leżała kartka cienkiego taniego papieru z niezbyt estetycznym nadrukiem Folwarku Toynton. Pod spodem ktoś napisał na maszynie:
“Dlaczego się nie wyniesiesz z chaty, ty stary głupi hipokryto, i nie pozwolisz skorzystać z niej komuś, kto by się tutaj bardziej przydał? Nie myśl sobie, że nie wiem, co wyrabiacie tu z Grace Willison, gdy przychodzi do spowiedzi. Szkoda, że rzeczywiście nie potrafisz tego robić, co? A co z tym chłopcem z chóru? Nie myśl sobie, że nic nie wiem."
Pierwszą reakcją Dalgliesha była raczej irytacja ze względu na głupotę tej kartki niż gniew z powodu jej złośliwości. Ta dziecinna i niepotrzebna napaść pozbawiona była w dodatku jednej wątpliwej zalety anonimów, to znaczy pozorów prawdopodobieństwa. Biedny stary siedemdziesięciosiedmioletni ojciec Baddeley oskarżony został równocześnie o cudzołóstwo, sodomię i impotencję! Czy poważny i człowiek mógł w ogóle przejmować się tak ewidentnym nonsensem? W swej zawodowej karierze Dalgliesh bardzo często spotykał się z anonimami. Ten był stosunkowo łagodny, można by wręcz przypuszczać, iż autor nie przyłożył się doń solidnie. “Szkoda, że rzeczywiście nic potrafisz tego robić, co?" Większość piszących podobne listy potrafiłaby bardziej sugestywnie opisać wymienione czynności. I ta niewczesna uwaga dotycząca chłopca z chóru, bez imienia, bez daty. To nie wynikało z żadnej faktycznej wiedzy. Czyżby ojciec Baddeley mógł aż tak się przejąć, że wezwał zawodowego detektywa, którego nie widział prawie od trzydziestu lat, tylko po to, żeby przy jego pomocy wyjaśnić tę błahostkę? Niewykluczone. Mógł to być nie jedyny list. jeśli w Folwarku Toynton działy się takie rzeczy, zapewne chodziło o coś poważniejszego. W zamkniętej społeczności autor anonimów mógł spowodować prawdziwe problemy i cierpienia, czasami nawet on lub ona dosłownie bywali zabójcami. Jeżeli ojciec Baddeley podejrzewał, iż inni też otrzymywali takie listy, mógł mieć powody, aby zwrócić się o pomoc do zawodowca. Albo – co ciekawsze – ktoś mógł pragnąć, żeby Dalgliesh właśnie tak myślał. Czyżby kartkę wsunięto tutaj celowo, by ją znalazł? Rzeczywiście, dziwne, że nikt jej nie zauważył i nie zniszczył po śmierci ojca Baddeleya. Ktoś z Folwarku Toynton musiał przecież przeglądać dokumenty. Takiego anonimu nic zostawiono by raczej niepowołanym oczom.
Włożył go do portfela i zaczął wędrować po chacie. Sypialnia ojca Baddeleya wyglądała tak, jak sobie wyobrażał. Niskie okno z obskurną kretonową zasłonką, wąskie łóżko wciąż zasłane pościelą i kocami, ale z kapą naciągniętą sztywno na pojedynczą ciężką poduszkę; książki zajmujące dwie ściany; nocny stoliczek z tandetną lampką; Biblia; nieporęczna i pstra porcelanowa popielniczka z reklamą piwa. Fajka ojca Baddeleya nadal leżała w miseczce, a obok niej Dalgliesh dostrzegł na pół zużyty kartonik tekturowych zapałek, jakie rozdają w pubach restauracjach. Na pudełku widniała reklama Ye Olde Tudor Barn tu iln Wareham. W popielniczce leżała jedna zużyta zapałka; porozdzierana aż po wypaloną główkę. Dalgliesh uśmiechnął się. Zatem i to przyzwyczajenie przetrwało ponad trzydzieści lat. Przypomniał sobie, jak drobne zwinne palce ojca Baddeleya ostrożnie rozdzierały cienką tekturkę na paski, jakby ksiądz usiłował pobić jakiś poprzedni własny rekord. Dalgliesh podniósł zapałkę i jego twarz rozjaśnił uśmiech; sześć pasemek. Ojciec Baddeley przeszedł samego siebie.
Wszedł do kuchni. Była mała, źle wyposażona, porządnie utrzymana, choć niezbyt czysta. Niewielki staromodny piecyk gazowy wyglądał jak eksponat muzealny. Do kamionkowego zlewu pod oknem doczepiono poobijaną i odbarwioną drewnianą rynnę odpływową, cuchnącą zjełczałym tłuszczem oraz skisła zupą. Ktoś odsunął wypłowiałe kretonowe zasłonki z wzorkiem w wybujałe róże przeplatające się nieprawdopodobnie z żonkilami. Z okna roztaczał się widok na odległe wzgórza Purbeck. Chmury, rzadkie jak dym z papierosa, rozpływały się w bezkresnym błękicie nieba, a owce leżały na dalekim pastwisku jak białe bryłki.
Dalgliesh zbadał spiżarnię. Tu przynajmniej znalazł dowody, że go oczekiwano. Ojciec Baddeley rzeczywiście porobił zapasy, a ilość puszek uzmysłowiła Dalglieshowi, ile – zdaniem księdza – powinno się jeść. Z pewnością był to prowiant dla dwóch osób, z których jedna, zgodnie z oczekiwaniami ojca Baddeleya, miałaby spory apetyt. Wśród zestawu surowców zawsze stała jedna duża puszka i jedna mała: pieczona fasola, tuńczyk, gulasz irlandzki, spaghetti, ryżowy pudding.