Mijał puste pokoje i po kolei zapalał światła. Zrobiło się bardzo jasno. Przechodząc dotykał stołów i krzeseł, jakby drewno stanowiło talizman. Rozglądał się uważnie wokół; niepewny podróżnik, który wraca nieoczekiwanie do opustoszałego domu. A jego umysł wciąż przestawiał fragmenty łamigłówki. Atak na Ansteya, ostatnia i najniebezpieczniejsza próba w Czarnej Wieży. Sam Wilfred zakładał, iż chodziło o zastraszenie go, by sprzedał majątek. Załóżmy jednak, że cel był inny, nie zlikwidowanie Folwarku Toynton, a raczej zapewnienie mu przyszłości. Jeśli wziąć pod uwagę kurczące się szybko zasoby Ansteya, jedynym wyjściem było przekazanie majątku organizacji silnej finansowo i o ustalonej reputacji. Wilfred rzeczywiście nie sprzedał majątku. Ten ostatni najgroźniejszy atak przekonał go, że zamach nie mógł być dziełem pacjenta, że jego marzenie nie prysło. Oddał więc swój majątek. Folwark Toynton będzie nadal istniał. Pielgrzymki również się nie skończą. Czy właśnie o to chodziło mordercy, który doskonale zdawał sobie sprawę z niewesołej sytuacji finansowej domu?
Wyjazd Holroyda do Londynu. Nie ulegało wątpliwości, że czegoś się wówczas dowiedział. Uzyskał informację, dzięki której wrócił do Folwarku Toynton podekscytowany i wesoły. Czy owa wiadomość stanowiła dla kogoś zagrożenie? Dalgliesh zakładał, iż Holroyd dowiedział się czegoś od swojego prawnika, może o własnym stanie finansów albo o położeniu rodziny Ansteyów. Jednak wizyta u prawnika nie była głównym celem wyprawy. Holroyd i Hewsonowie odwiedzili też Szpital Świętego Zbawiciela, w którym leczono Ansteya. Nie tylko pojechali z Holroydem do konsultanta w dziedzinie medycyny fizycznej, lecz odwiedzili też szpitalne archiwum. Cóż to Maggie powiedziała, gdy spotkała Dalgliesha po raz pierwszy? “Nigdy nie pofatygował się, by wrócić do Szpitala Świętego Zbawiciela, więc nie mogli sobie zapisać jego cudownego wyleczenia na własne konto. Wielka szkoda, bo byłby to niezły dowcip." Załóżmy, że Holroyd dowiedział się o czymś w Londynie, nie bezpośrednio, ale od Maggie Hewson, która mogła mu coś wyznać podczas jednej z tych samotnych chwil na krawędzi urwiska. Pamiętał słowa Maggie Hewson:
– Mówiłam, że nie powiem. Lecz jeśli mnie będziesz dalej tym męczył, mogę zmienić zdanie. – A potem: – I co by się stało? Przecież nie był głupi. Wiedział, że coś jest nie tak. A teraz już nie żyje, i kwita!
Ojciec Baddeley nie żył. Holroyd również. Maggie także. Czy istniał jakiś szczególny powód, by Maggie musiała umrzeć i to właśnie w tym czasie?
Zbyt szybko kroczył naprzód. Wszystko wciąż pozostawało w sferze domysłów i czystej spekulacji. To prawda, że jego teoria łączyła fakty, lecz nie miał nic przekonującego na jej potwierdzenie. Wciąż nie mógł udowodnić, że któryś ze zgonów w Folwarku Toynton był rezultatem morderstwa. Jeden fakt za to nie ulegał wątpliwości. Jeśli Maggie została zabita, to w jakiś sposób skłoniono ją, żeby przyłożyła ręki do własnej śmierci.
Nagle zdał sobie sprawę, że słyszy delikatne bulgotanie. Poczuł też od strony kuchni kwaśny zapach tłuszczu i gorącego mydła. Pomieszczenie cuchnęło jak wiktoriańska pralnia. Ceber ze ściereczkami podgrzewał się na staromodnym piecyku gazowym. W rozgardiaszu przygotowań do wyjazdu Dot Moxon najwyraźniej zapomniała o zakręceniu gazu. Szare płótno falowało nad ciemnym cuchnącym osadem, płytkę gazową pstrzyły strzępy zaschłej piany. Dalgliesh wyłączył gaz i ściereczki opadły w mroczną kipiel. Wraz z ostatnim pyknięciem płomyka gazu cisza pogłębiła się; miał wrażenie, że oto zlikwidował ostatni dowód ludzkiej egzystencji.
Przeszedł do pracowni. Pulpity pokrywała warstwa kurzu. Dostrzegł zarysy rzędów plastikowych butelek i puszek z talkiem. Należało go przesiać i zapakować. Popiersie Ansteya, dzieło Henry'ego Carwardine'a, stało nadal na drewnianym cokole. Przykryto je białą plastikową torbą związaną wokół szyi czymś, co przypominało stary krawat Carwardine'a. Wrażenie było wręcz piorunujące; niewyraźne rysy pod przezroczystym całunem; puste oczodoły, chudy nos wypychający cienki plastik. Równie przerażająca mogła być tylko odcięta głowa.
W pokoiku na tyłach przybudówki biurko Grace Willison wciąż znajdowało się pod północnym oknem, a maszynę do pisania przykrywał szary futerał. Dalgliesh otworzył szuflady. Zgodnie z jego oczekiwaniami wszystko leżało na swoim miejscu, papier z nagłówkiem Folwarku Toynton, koperty ułożone według wielkości, taśmy do maszyny, ołówki, gumki, kalka w pudełku, całe strony perforowanych nalepek, na których Grace wypisywała adresy i nazwiska Przyjaciół Domu. Zniknęła jedynie oprawiona lista tych nazwisk, sześćdziesiąt osiem adresów, z czego jeden w Marsylii. W tej właśnie książce i w pamięci panny Willison kryło się główne ogniwo w łańcuchu chciwości i śmierci.
Heroina wędrowała z daleka, zanim w Folwarku Toynton pakowano ją na dno puszki z talkiem. Dalgliesh wyobrażał sobie każdy etap tej podróży tak wyraźnie, jakby sam ją odbywał. Pola makowe na Wyżynie Anatolijskiej, pękate makówki, z których spływa mleczny sok. Tajne przetwarzanie surowego opium w nie oczyszczoną morfinę, jeszcze zanim towar opuszczał wzgórza. Długa podróż karawaną mułów, pociągami, samochodami lub drogą powietrzną ku Marsylii, będącej jednym z głównych portów dystrybucyjnych na świecie. Przerabianie na czystą heroinę w dziesiątkach tajnych laboratoriów. Następnie umówione spotkanie pośród tłumów w Lourdes, może podczas mszy, paczuszka szybko zostaje wetknięta w odpowiednie dłonie. Detektyw przypomniał sobie, jak owego pierwszego wieczora w Toynton pchał fotel Henry'ego Carwardine'a przez cypel. Grube gumowe rączki wózka obracały się w jego dłoniach. Cóż prostszego, jak odkręcić jeden uchwyt, wsunąć do rurki niewielką plastikową torebkę, a przytrzymujący ją sznureczek przymocować od wewnątrz taśmą. Cała ta operacja nie trwałaby nawet minuty. Możliwości było w bród. Philby nie jeździł na pielgrzymki. W takim razie Dennis Lerner odpowiadał za fotele. Dla przemytnika narkotyków nie ma bezpieczniejszego sposobu przejścia przez komorę celną niż uczestnictwo w otoczonej szacunkiem pielgrzymce. Późniejsze działania byłyby równie proste. Dostawcy musieli z góry wiedzieć o dacie każdej pielgrzymki, a klientów i dystrybutorów należało powiadamiać o przybyciu kolejnej dostawy. Najłatwiej uczynić to dzięki niewinnemu biuletynowi szacownego towarzystwa dobroczynnego, biuletynowi, który Grace Willison tak sumiennie wysyłała co kwartał.
I te zeznania Juliusa przed francuskim sądem, dające alibi mordercy. Czyżby uległ szantażowi, może nie była to zapłata za wykonane usługi, ale zaliczka za przysługi w przyszłości? Możliwe, iż Julius, zgodnie z tym, co sugerował informator Billa Moriarty'ego, zapewnił Michonnetowi alibi tylko po to, by ku swej perwersyjnej satysfakcji wywieść w pole francuską policję, zapewnić sobie wdzięczność potężnej rodziny i wprawić swych przełożonych w ogromne zakłopotanie? Nie da się tego wykluczyć. Być może nie oczekiwał ani nawet nie chciał żadnej innej nagrody. A jeśli taką nagrodę zaproponowano? Jeżeli zasugerowano mu taktownie, że mógłby otrzymywać pewną ściśle ograniczoną ilość danego towaru, gdy znajdzie sposób na przemycenie go do Anglii? Czy potrafiłby oprzeć się pokusie, którą dawał Folwark Toynton z pielgrzymką co sześć miesięcy?
Wszystko to było łatwe, proste i bezpieczne, a w dodatku niewiarygodnie opłacalne. Ile kosztowała w tej chwili nielegalna heroina? Jakieś cztery tysiące funtów za uncję. Julius nie musiał bawić się w hurt ani zbytnio komplikować procedury dystrybucyjnej. Wystarczył jeden, może dwóch zaufanych agentów i był zabezpieczony finansowo na całe życie. Jeśli za każdym razem sprowadził dziesięć uncji, mógł za to kupić tyle piękna i rozrywek, ile dusza zapragnie. Teraz, po przejęciu majątku przez trust Ridgewella, przyszłość była zapewniona. Dennis Lerner utrzyma stanowisko. Pielgrzymki nie przestaną jeździć do Lourdes. Można będzie nawet wykorzystać inne domy, gdyż dojdą nowe pielgrzymki. Lerner był całkowicie w jego rękach. Nawet jeśli biuletyn nie będzie się ukazywać, a Dom przestanie pakować i rozsyłać kremy i talk, strumień heroiny nadal popłynie. Sprawa zawiadomień i dystrybucji nie przedstawiała większych kłopotów organizacyjnych w porównaniu z pierwszorzędnym problemem bezpiecznego przerzutu narkotyku przez port – solidnie i regularnie.