– I nie dał ci nawet tej satysfakcji, że w jego oczach dostrzegłeś błysk strachu?
– O nie! Po co miałby to czynić? W jednym byliśmy podobni. Nie i baliśmy się śmierci. Nie wiem, co Baddeley sobie wyobrażał, gdy po raz ostatni uczynił ów archaiczny znak krzyża, ale bez względu na to, gdzie zmierzał po śmierci, nie dostrzegał tam nic strasznego. Tak jak ja. Domyślam się, co czeka mnie po śmierci. Nicość. Strach przed nią nie miałby sensu. Ja nie jestem taki nierozsądny. Kiedy się całkowicie pokonało strach przed tym, co nastąpi po odejściu z tego świata, wszystkie inne obawy są bez znaczenia. Nic cię nie może pokonać. Trzeba tylko mieć pod ręką środek do zadania śmierci. Wtedy jest się odpornym na wszystko. Przepraszam, że w moim przypadku musi to być rewolwer. Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili wyglądam melodramatycznie i wręcz śmiesznie. Lecz wątpię, bym mógł zadać sobie śmierć w inny sposób. Utopić się? Walczyć z naporem wody? Tabletki? A nuż jakiś cymbał mnie odratuje? Zresztą boję się tej strefy cienia między życiem a śmiercią. Nóż? Jest paskudny i zawodny. Mam tu trzy naboje, Dalgliesh. Jeden dla ciebie i na wszelki wypadek dwa dla mnie.
– Skoro ktoś handluje śmiercią, to na pewno lepiej się do niej przyzwyczaić.
– Każdy, kto zażywa mocnych narkotyków, chce umrzeć. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ten sposób sprawia innym najmniej kłopotów i przysparza największych zysków. Narkomani natomiast, przynajmniej na początku, mają mnóstwo przyjemności.
– A Lerner? Przypuszczam, że opłacałeś pobyt jego matki w domu opieki. Ile to wynosi, dwieście funtów na miesiąc? Tanio go kupiłeś. Tak czy owak, przecież musiał orientować się, co przywozi.
– I znowu przywiezie, za trzy dni. I dalej będzie to robił. Powiedziałem mu, że to kanabis, zupełnie nieszkodliwy narkotyk, tylko przeczulony rząd postanowił go nie dopuścić do obrotu, mimo iż moi przyjaciele z Londynu lubią kanabis i chętnie sporo zań zapłacą. Woli mi wierzyć. Zna prawdę, ale nawet sam przed sobą się do tego nie przyzna. To rozsądna, mądra i konieczna forma zwodzenia samego siebie. Zresztą tylko dlatego żyjemy. Przecież twoja robota jest równie brudna i ty zdajesz sobie z tego sprawę; oszuści ścigają oszustów, wiesz też, że pracując w ten sposób, marnujesz swoją inteligencję. Gdybyś się jednak do tego przyznał, nie osiągnąłbyś większego spokoju ducha. Jeślibyś nawet rzucił to zajęcie i tak byś nie ujawnił, że czynisz to z tego właśnie powodu. Czy zamierzasz rzucić pracę? Przynajmniej odniosłem takie wrażenie.
– To dowodzi pewnej spostrzegawczości. Miałem taki zamiar, ale już zmieniłem zdanie.
Dalgliesh nie miał pojęcia, kiedy i dlaczego zrodziła się jego decyzja pozostania w zawodzie. Była ona zapewne równie irracjonalna, jak i wcześniejsza o porzuceniu posady. Nie było to bynajmniej zwycięstwo. Raczej porażka. Jeśli przeżyje, będzie miał dość czasu, by przeanalizować przebieg owego osobistego konfliktu. Człowiek żyje i umiera tak, jak musi, czego dowodzi przykład ojca Baddeleya. Usłyszał rozbawiony głos Juliusa:
– Szkoda. Skoro to jednak jest twoja ostatnia praca, może mi powiesz, jak rozwiązałeś tę zagadkę.
– Czy mamy czas? Nie zamierzam spędzać ostatnich pięciu minut życia na opowiadaniu o swojej zawodowej niekompetencji. Mnie to nie da żadnej satysfakcji, a nie widzę powodu, dla którego miałbym zaspokajać twoją ciekawość.
– Racja. Myślałem, że to w twoim interesie. Czy nie powinieneś grać na zwłokę? Poza tym, jeśli opowieść będzie fascynująca, mogę się zdekoncentrować, a ty zdołasz się na mnie rzucić albo pchnąć krzesło, lub zastosować inną sztuczkę, której was uczą, byście wiedzieli, jak się zachować w takich sytuacjach. Ewentualnie ktoś nadejdzie, a może nawet zmienię decyzję.
– Poważnie?
– Nie.
– To może ty zaspokoisz moją ciekawość. Domyślam się, w jaki sposób zginęła Grace Willison. Zabiłeś ją tak jak ojca Baddeleya, gdy uznałeś, że robię się zbyt podejrzliwy. Znała na pamięć listę Przyjaciół, a ta zawierała również adresy twoich dystrybutorów. Lecz dlaczego musiała umrzeć Maggie Hewson?
– Ponieważ coś wiedziała. Nie zgadłeś co? Przeceniłem cię. Uświadomiła sobie, że cud Wilfreda był jedynie złudzeniem. Zawiozłem Hewsonów i Victora do Londynu na spotkanie z lekarzem w Szpitalu Świętego Zbawiciela. Eric i Maggie poszli do szpitalnego archiwum, by przejrzeć kartę Wilfreda. Sądzę, że pragnęli tylko zaspokoić naturalną zawodową ciekawość. Dowiedzieli się, że nigdy nie chorował na stwardnienie rozsiane. Jego ostatnie badania wykazały błędną diagnozę. Cierpiał jedynie na paraliż histeryczny. Chyba cię zaszokowałem, drogi komendancie. Jesteś przecież pseudonaukowcem, prawda? Pewnie trudno ci uwierzyć, że medycyna może się mylić.
– Ależ skąd. Wierzę w możliwość postawienia błędnej diagnozy.
– Wilfred chyba nie podziela twojego zdrowego sceptycyzmu. Ponieważ nie wrócił do szpitala na kontrolę, nikt nie zadał sobie trudu, by mu napisać o tej drobnej pomyłce. Bo i po co? Lecz Hewsonowie nie potrafili zachować tej wiadomości dla siebie. Powiedzieli najpierw mnie, a później Maggie zdradziła ów sekret Holroydowi. Prawdopodobnie już w drodze powrotnej do Toynton domyślał się, że coś nie gra. Próbowałem przekupić ją whisky, żeby zachowała tę informację dla siebie… naprawdę wierzyła w moje przywiązanie do Wilfreda… i wszystko szło dobrze, dopóki on nie wykluczył jej z podejmowania decyzji co do przyszłości Domu. Wściekła się. Oznajmiła mi, że planuje pójść tam podczas ostatniej sesji po medytacji i publicznie wyjawić prawdę. Nie mogłem tak ryzykować. Był to akurat jedyny fakt, który mógłby skłonić Wilfreda do sprzedania majątku. Nie doszłoby do przekazania Folwarku trustowi Ridgewella. A Folwark Toynton i pielgrzymki muszą trwać.
– Wcale jej nie zależało na wywołaniu skandalu, który wynikłby wskutek jej rewelacji, zatem bez trudu przekonałem ją, iż powinna opuścić Folwark Toynton. Kiedy wszyscy będą zmagać się z jej nowinami, ona ucieknie ze mną do Londynu. Zaproponowałem, by zostawiła dwuznaczny list, który mógłby być odczytany jako groźba popełnienia samobójstwa. Mogłaby wrócić do Toynton, jeśli zechce i kiedy zechce. Zobaczy, jak Eric zachowuje się w roli domniemanego wdowca. Ten teatralny gest przemawiał do naszej drogiej Maggie. Mogła wyrwać się z miejsca, gdzie jej sytuacja była niepewna, przysporzyć mnóstwa zmartwień i kłopotów Wilfredowi oraz Ericowi, a sobie zapewnić darmowe wakacje w moim londyńskim mieszkaniu. Nęciła ją również perspektywa mocnych wrażeń, jeśli postanowiłaby tu kiedyś wrócić. Nawet na ochotnika przyniosła linę. Piliśmy do chwili, gdy była zbyt zamroczona, aby mnie o cokolwiek podejrzewać, lecz wciąż dość trzeźwa, by pisać list. Ostatnie nabazgrane linijki z aluzją do Czarnej Wieży to oczywiście mój wkład.
– To dlatego wzięła kąpiel i się wystroiła.
– Oczywiście. Ubrała się odświętnie, by dokonać efektownego wejścia do Folwarku Toynton, a także – śmiem twierdzić – żeby zrobić wrażenie na mnie. Z zadowoleniem skonstatowałem, że w jej oczach zasługiwałem na czystą bieliznę i pomalowane paznokcie u stóp. Właściwie nie wiem, jak wyobrażała sobie nasze życie po przyjeździe do Londynu. Droga Maggie nigdy nie była realistką. To, że zapakowała środki antykoncepcyjne, świadczy raczej o optymizmie niż dyskrecji. Może i miała swoje plany. W każdym razie przepełniała ją radość na samą myśl, że wyjedzie z Toynton. Wierz mi, umarła szczęśliwa.
– Przed wyjściem z chaty nadałeś sygnał świetlny.
– Musiałem mieć jakiś pretekst, by wrócić i znaleźć ciało. Sądziłem, że należy nadać temu jakieś pozory rzeczywistości. Ktoś mógł akurat wyglądać przez okno i potwierdzić potem moją wersję. Nie spodziewałem się jednak, że to będziesz ty. Zamarłem, kiedy cię tam zastałem i zobaczyłem, jak zawzięcie bawisz się w harcerzyka. Szczególnie że najwidoczniej uparłeś się, aby przywrócić życie temu ciału.