Julius jechał bardzo szybko nawet po wyboistej nawierzchni cypla. Auto zatrzymało się. Na pewno Julius otwiera bramę graniczną. Potem kilka sekund jazdy i samochód ponownie przystanął. Teraz Julius spotkał panią Reynolds i wymieniał grzeczności. Znów ruszyli. Tym razem pod kołami biegła gładka nawierzchnia drogi.
Dalgliesh mógł jeszcze coś zrobić. Przybliżył dłoń do twarzy i ugryzł się mocno w lewy kciuk. Krew była ciepła i słodka. Rozmazał ją po dachu bagażnika, a odsuwając nieco obrus, przyłożył krwawiący palec do dywanika. Dosyć rzadka grupa AB Rh-. Przy odrobinie szczęścia Julius przeoczy te małe, ale jakże znamienne plamki. Dalgliesh miał nadzieję, iż policja będzie bardziej skrupulatna.
Zaczął drętwieć, w głowie mu huczało. Wmawiał sobie, że nie brakuje mu powietrza, a ten ucisk w piersi to jedynie szok. Następnie wóz zakołysał się lekko. Julius zatem zjechał już z drogi w kotlinkę za kamiennym murem, za którym zaczynał się cypel. Było to dogodne miejsce na postój. Nawet jeśli przejeżdżałby tędy inny samochód, czego raczej nie należało się spodziewać, mercedes nie byłby widoczny z szosy. Znaleźli się u celu. Teraz zacznie się ostatnia część drogi.
Od terenu, gdzie posępna Czarna Wieża wznosiła się na tle groźnego nieba, dzieliło ich około stu pięćdziesięciu jardów wyboistej drogi pełnej kamieni i kępek traw. Dalgliesh wiedział, że Julius wolałby pokonywać tę przestrzeń sam. Chciałby jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku tych, którzy mogliby dojrzeć go z drogi. Pragnąłby już wszystko zakończyć i spokojnie odjechać. Bardziej jednak mu zależało, by nie dotykać żadnej z ofiar. Ich ubrania niczego nie powiedzą, gdy napęczniałe ciała zostaną w końcu wydobyte z morza; ale Julius z pewnością uświadamiał sobie, jak trudno byłoby usunąć, bez podejrzanego czyszczenia, mikroskopijne ślady włosów, tkanki czy krwi na jego własnym ubraniu. Jak dotąd był absolutnie czysty. Stanowi to jedną z jego najmocniejszych kart. Dalglieshowi wolno będzie żyć dopóty, dopóki nie dotrą do wieży. Był o tym przekonany, więc niespiesznie przywiązywał ciało Philby'ego do wózka inwalidzkiego. Następnie pochylił się nad rączkami fotela i ciężko oddychał, symulując zmęczenie. Musi jakoś zachować siły, pomimo że czeka go ciężka droga z wózkiem. Julius zatrzasnął bagażnik i rozkazał:
– Ruszaj. Zaraz rozpęta się burza.
Nie podniósł jednak głowy, by zerknąć w niebo; zresztą nie potrzebował tego robić. Nieomal czuli już deszcz w podmuchu świeżej bryzy.
Chociaż koła fotela naoliwiono, droga była ciężka. Dłonie Dalgliesha ślizgały się po gumowych rączkach. Philby, przywiązany jak krnąbrne dziecko, podskakiwał i osuwał się, gdy wózek natrafiał na kamienie albo kępy traw. Pot zalewał Dalglieshowi oczy. Dawało mu to szansę zdjęcia marynarki, co koniecznie chciał zrobić. Gdyby przyszło do zmagań fizycznych, ten kto będzie mniej skrępowany, od razu uzyska przewagę. Przestał pchać fotel i przystanął. Oddychał z wysiłkiem. Stopy sunące za nim też się zatrzymały.
To mogło nastąpić zaraz, a wtedy nie da się już nic uczynić. Pocieszał się myślą, iż nic nie będzie wiedział. Wystarczy, by Julius raz pociągnął za spust i niespokojny umysł Dalgliesha zgaśnie na zawsze. Przypomniały mu się słowa Juliusa. “Wiem, co mnie czeka po śmierci; nicość. Nie ma sensu się tego obawiać." Gdyby to rzeczywiście było takie proste! Lecz Julius nie nacisnął spustu. Groźny cichy głos za plecami detektywa zapytał tylko:
– Co jest?
– Gorąco mi. Mogę zdjąć marynarkę?
– Czemu nie? Połóż ją Philby'emu na kolanach. Pofrunie za tobą do morza. Przypływ i tak by ją z ciebie zdarł.
Dalgliesh uwolnił ramiona z rękawów i złożoną marynarkę umieścił na nogach Philby'ego. Nie odwracając się, powiedział:
– Jeśli strzelisz mi w plecy, zrobisz głupio. Philby zginął na miejscu. To musi tak wyglądać, jakby on strzelił pierwszy i zranił mnie, a ja jakoś zdołałem mu wyrwać rewolwer i go wykończyłem. Gdy się walczy jednym pistoletem, nie mogą jednocześnie zginąć dwie osoby, szczególnie jeżeli jedna z nich ma dziurę w plecach.
– Wiem o tym. Może się nie znam tak jak ty na wszystkich aspektach przemocy, ale nie jestem głupi i znam się na broni palnej. Maszeruj dalej.
Ruszyli naprzód, zachowując odpowiednią odległość. Dalgliesh popychał fotel z makabrycznym pasażerem i słyszał za sobą szuranie butów Juliusa. Pomyślał sobie nagle o chłopcu nazwiskiem Peter Bonnington. Ponieważ przeniesiono z Folwarku Toynton tego nie znanego, nieżyjącego już młodzieńca, on – Adam Dalgliesh – idzie teraz przez Cypel Toynton z rewolwerem wymierzonym w plecy. Ojciec Baddeley widziałby w tym zapewne jakąś logikę. Tyle że ojciec Baddeley wierzył w wielką Wszechogarniającą Logikę. Stąd wszystkie ludzkie perypetie stanowiły dla niego jedynie ćwiczenie w dziedzinie duchowej geometrii. Nagle Julius zaczął mówić. Wyglądało na to, że odczul potrzebę zabawiania swej ofiary podczas tego ostatniego męczącego spaceru. Czyżby próbował znaleźć usprawiedliwienie?
– Nie mogę być znowu biedny. Potrzebuję pieniędzy jak tlenu. Nie tyle, żeby wystarczało; więcej. Znacznie więcej. Ubóstwo zabija. Nie lękam się śmierci, ale obawiam się tego szczególnego, powolnego i wycieńczającego procesu umierania. Nie uwierzyłeś mi, prawda… w tę historyjkę o rodzicach?
– Niezupełnie. A powinienem?
– To akurat była prawda. Mógłbym zaprowadzić cię do pubów w Westminster… zresztą, na pewno je znasz… i pokazać ci z bliska, czego się boję; te straszne podstarzałe królowe żyjące z emerytury. Albo ledwie żyjące. One zaś, biedaczki, nawet nie przywykły do posiadania pieniędzy. Ja przeciwnie. Nie wstydzę się swojej natury. Lecz jeśli mam żyć, muszę być bogaty. Czy naprawdę sądziłeś, że pozwolę, aby jakiś schorowany stary cymbał i umierająca kobieta stanęli mi na drodze?
Dalgliesh nie odpowiedział, ale zapytał:
– Chyba tędy przyszedłeś, by podłożyć ogień pod wieżę?
– Oczywiście. Zrobiłem to tak samo jak teraz. Podjechałem do kotlinki, a tutaj podszedłem. Wiedziałem, kiedy Wilfred – człowiek zorganizowany – przebywa w wieży, i wypatrzyłem go przez lornetkę. Gdyby tego dnia się nie pojawił, wybrałbym jakiś inny. Bez trudu zdobyłem klucz i habit. Dopilnowałem tego poprzedniego dnia. Każdy, kto zna Folwark Toynton, może się po nim poruszać tak, żeby nikt go nie zauważył. Zresztą gdyby mnie spostrzeżono, nie musiałbym tłumaczyć swojej obecności. Jak mówi Wilfred, należę do rodziny. Dlatego bez trudu mogłem zabić Grace Willison. Wróciłem do łóżka tuż po północy, zmarzły mi jedynie nogi i miałem niewielkie kłopoty z zaśnięciem. Przy okazji, powinienem chyba rozwiać twoje wątpliwości: Wilfred nic nie wie o przemycie. Gdybym to ja miał umrzeć, a ty żyć – chociaż akurat jest odwrotnie – miałbyś tę frajdę, że mógłbyś mu przynieść ciekawe wiadomości. I to dwie. Jego cud to złudzenie, a tutejsze siedlisko miłości stanowi przystanek w drodze do śmierci. Wiele dałbym, żeby zobaczyć jego twarz.
Byli teraz w odległości zaledwie paru stóp od Czarnej Wieży. Nie zmieniając gwałtownie kierunku, Dalgliesh tak pchał fotel, aby znaleźć się jak najbliżej wejścia. Wiatr huczał coraz gwałtowniej w krótkich, jękliwych crescendach. Na nie osłoniętym pagórku traw i skał zawsze wiało. Nagle Dalgliesh przystanął. Trzymając fotel lewą ręką, odwrócił się lekko w stronę Juliusa, ostrożnie rozkładając swój ciężar na obie nogi. Teraz. To musiało nastąpić teraz.
– Co znowu? – warknął Julius.