Выбрать главу

Eric Hewson nie sądził, by Maggie zainteresowała się Victorem tylko z powodu pieniędzy. Mieli ze sobą coś wspólnego. Oboje nie kryli niechęci do Folwarku Toynton, podkreślając, że przebywają tu z konieczności, a nie z wyboru, utrzymywali, iż nie znoszą swoich towarzyszy. Maggie chyba spodobała się kąśliwość Victora. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Wilfred był raczej z tego zadowolony, tak jakby sądził, że Maggie wreszcie odnalazła dla siebie właściwe miejsce w Toynton. Woziła Victora w ciężkim fotelu w jego ulubione miejsce. Koił go widok morza. Spędzał wraz z Maggie całe godziny poza domem, wysoko na krawędzi urwiska. Lecz Eric tym się nie martwił. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że Maggie nie pokochałaby mężczyzny, który nie zaspokajałby jej fizycznie. Nawet cieszył się z ich przyjaźni. Przynajmniej pozwalała jej zabić czas, spokojniej żyć.

Nie pamiętał dokładnie, kiedy zaczęła się ekscytować tymi pieniędzmi. Victor musiał jej coś powiedzieć. Maggie zmieniła się niemal w jednej chwili. Ożyła, poweselała. Wzbierało w niej jakieś gorączkowe, acz skrzętnie ukrywane podniecenie. Potem Victor nagle zażądał, by go odwieziono do Londynu na badania do Szpitala Świętego Zbawiciela i konsultacje z radcą prawnym. Wówczas właśnie Maggie powiedziała coś na temat testamentu. Jemu też udzielił się jej entuzjazm. Teraz nie rozumiał, na co wówczas oboje liczyli. Czy widziała w tych pieniądzach tylko wyzwolenie od Folwarku Toynton, czy także od niego? W każdym razie z pewnością obojgu przyniosłyby one wybawienie. Sam jednak pomysł wcale nie był absurdalny. Wiadomo było, że Victor nie posiadał krewnych poza siostrą w Nowej Zelandii, do której nigdy nie pisał. Nie, pomyślał, sięgając po ręcznik i wycierając dłonie, to nie było niedorzeczne marzenie; w każdym razie mniej absurdalne niż rzeczywistość.

Przypomniał mu się tamten powrót z Londynu; ciepły zamknięty świat mercedesa; milczący Julius z rękami lekko opartymi na kierownicy; droga jak srebrna wstążka wypunktowana gwiazdkami, które bez końca wślizgiwały się pod maskę; znaki drogowe wyłaniające się z ciemności, wyraźne na tle granatowego nieba; skamieniałe zwierzątka z nastroszoną sierścią, zaskoczone aureolą reflektorów; bladozłote pobocze w świetle lamp.

Victor siedział z Maggie na tylnym siedzeniu, otulony w pled i z uśmiechem na ustach, uśmiechem, który w ogóle nie znikał. Powietrze było aż ciężkie od tajemnic, tych wyznanych i skrzętnie ukrytych.

Victor rzeczywiście zmienił testament. Dodał kodycyl do zapisu, w którym zostawiał całość fortuny siostrze. Było to ostatecznym dowodem jego przewrotności. Grace Willison przeznaczył mydełko toaletowe; Henry'emu Carwardine płyn do płukania ust; Ursuli Hollis dezodorant; Jennie Pegram wykałaczkę.

Eric doszedł do wniosku, że Maggie zniosła to bardzo dobrze. Naprawdę wyjątkowo dobrze, jeśli można było tak określić jej dziki, dźwieczny, nie kontrolowany śmiech. Przypomniał sobie teraz, jak zwijała się w kamiennym saloniku, ogarnięta histerią. Odrzuciła w tył głowę i zanosiła się śmiechem, a echo odbijało się o ściany jak w menażerii i docierało do samego cypla. Bał się nawet, iż jej śmiech był słyszalny nawet w Folwarku Toynton.

Helen stała przy oknie. Nagle odezwała się ostrym tonem:

– Przed Chatą Nadziei stoi jakiś samochód.

Podszedł do niej. Wyjrzeli razem. Powoli ich oczy spotkały się. Ujeła jego dłoń i nieoczekiwanie odezwała się miękko, jak wówczas gdy pierwszy raz się kochali:

– Nie masz żadnych powodów do obaw, kochanie. Wiesz o tym, prawda? Absolutnie żadnych.

III

Ursula Hollis odłożyła książkę z biblioteki. Zamknęła oczy, ponieważ raziły ją promienie popołudniowego słońca i zatopiła się w świecie swych marzeń. Oddawanie się tej pasji podczas krótkiego kwadransa przed podwieczorkiem wyglądało na akt dość samolubny, a ponieważ zawsze łatwo obwiniała się o uleganie tej słabostce, niepokoiła się, że magia może nie zadziałać. Na ogół starała się poczekać, aż znajdzie się w łóżku, do chwili gdy urywany oddech Grace Willison, słyszalny przez cieniutką ściankę działową, przechodził w łagodne sapanie. Dopiero wówczas pozwalała sobie myśleć o Stevie i mieszkaniu przy Beli Street. Rytuał ten stał się niejako ćwiczeniem woli. Kiedy leżała, bala się wręcz oddychać, tak ulotne i kruche były obrazy, bez względu na to, czy wyczarowanie ich przychodziło łatwo czy też nie. Teraz jednak wszystko poszło znakomicie. Skoncentrowała się i ujrzała jak bezpostaciowe kształty i rozmyte wzory zaczynają tworzyć obraz, równie wyraźnie jak podczas wywoływania negatywu, dostrajając się w jej uszach do dźwięków typowych dla domowego życia.

Ujrzała ceglaną ścianę dziewiętnastowiecznego budynku. Poranne słońce oświetlało matową fasadę i każda cegła rysowała się wyraźnie, w wielu odcieniach, jako wzór światła. Nędzne dwupokojowe mieszkanko nad delikatesami pana Polańskiego, ulica, tłok na mili kwadratowej Londynu między Edgware Road a stacją Marylebone – wszystko to ją absorbowało i cieszyło. Znów tam była; spacerowała ze Steve'em przez targ na Church Street w sobotni ranek, najweselszy dzień tygodnia. Widziała miejscowe kobiety we wzorzystych kombinezonach i płóciennych pantoflach. Kobiety te nosiły ciężkie obrączki ślubne na spracowanych, opuchniętych palcach, a ich oczy błyszczały w pospolitych twarzach. Kobiety plotkowały, siedząc przy wózkach z używaną odzieżą; młodzi ludzie w luźnych strojach przycupnęli na krawężnikach za swymi stoiskami pełnymi bibelotów; turyści – niektórzy radośnie impulsywni, inni ostrożni, wręcz podejrzliwi, przeliczający dolary albo przechwalający się swymi dziwacznymi skarbami. Ulica pachniała owocami, kwiatami i przyprawami, potem ciał, tanim winem i starymi książkami. Spostrzegła Murzynki o sterczących pośladkach. Słyszała ich wysokie barbarzyńskie staccato i rwany gardłowy śmiech, gdy tłoczyły się przy stoisku z potężnymi niedojrzałymi bananami i owocami mango wielkimi jak piłki. W swych marzeniach szła dalej, a jej palce lekko zaciskały się na ręce Steve'a. Sunęła znajomymi ścieżkami jak niewidzialny duch.

Osiemnaście miesięcy małżeństwa stanowiło okres intensywnie przeżywanego, acz niepewnego szczęścia, niepewnego, ponieważ nigdy nie czuła, iż jest ono utrwalone w rzeczywistości. To tak jakby stała się inną osobą. Już wcześniej nauczyła się zadowolenia i określiła ten stan szczęściem. Dopiero później zdała sobie sprawę, iż istniał cały świat doświadczeń, wrażeń, a nawet myśli, do których nie była absolutnie przygotowana, pomimo że przeżyła swe pierwsze dwadzieścia lat na przedmieściach Middłesbrough oraz dwa i pół roku w londyńskim pensjonacie Y.W.C.A. Jedno tylko mąciło jej radość, a mianowicie strach, którego nigdy nie mogła do końca przezwyciężyć, przekonanie że wszystko to przydarzyło się niewlaściwej osobie, a ona była jedynie oszustką nielegalnie zagarniającą cudzą radość.

Nic miała też pojęcia, cóż takiego Steve mógł w niej zauważyć po raz pierwszy, gdy podszedł do jej biurka w urzędzie miejskim, by zapytać o swoje opłaty. Czy chodziło o to, co zawsze uważała niemal za defekt, mianowicie fakt, iż jedno jej oko było błękitne, drugie zaś piwne? Z pewnością go to intrygowało i bawiło; zdawała sobie sprawę, że dzięki temu nabiera w jego oczach jakby dodatkowej wartości. On zmienił jej wygląd, kazał zapuścić włosy do ramion, przyniósł jej długie krzykliwe spódnice z hinduskiej bawełny, wyszukane na straganach i w sklepikach na tyłach Edgware Road. Czasami, zerkając na swe odbicie w oknach wystawowych, oglądając tę cudowną odmianę, ponownie się zastanawiała, jaka to dziwna skłonność spowodowała, że wybrał właśnie ją, jakich to dopatrzył się w niej możliwości nie dostrzeżonych przez innych, nie znanych jej samej. Coś pociągało w niej jego naturę ekscentryka, podobnie jak co dziwaczniejsze bibeloty na straganach Beli Street. Jakiś przedmiot, nie zauważany przez przechodniów, potrafił przykuć akurat jego uwagę. Nagle zachwycony Steve obracał go na wszystkie strony, ona zaś zgłaszała słaby sprzeciw.