Półtora dnia zajęło jego sekretarce odnalezienie w archiwum akt sprzed dwudziestu lat. Stwierdzenie, że brakowało dowodów, wydawało się eufemizmem. Owszem, Franklin Whitman znikł tego samego dnia co pieniądze, ale to za mało, by powiązać go z kradzieżą.
Roń Gallagher nie zamierzał wieszać psów na ówczesnych śledczych, ponieważ on miał coś, czym wtedy nie dysponowano. Szczątki Franklina Whitmana. Nie mógł jednak z całą pewnością stwierdzić, że ten człowiek nie miał nic wspólnego z obrabowaniem banku. Jednak jeśli Whitman był uwikłany w kradzież, musiał mieć wspólnika, a może nawet dwóch.
Było także niezaprzeczalnym faktem, że ktoś zabił Franklina Whitmana, wepchnął go do żelaznej skrzyni i utopił w jeziorze.
Odsunął na bok akta i wysypał na biurko zawartość plastikowej torby.
Portfel Whitmana był w stadium rozkładu, mimo że skóra zniosła lepiej upływ czasu i wodę niż łączące ją szwy. Jedynymi przedmiotami, które przetrzymały dwadzieścia lat na dnie jeziora, okazały się plastikowe karty. Karta kredytowa American Express, prawo jazdy i karta z nazwiskiem Whitmana i jego grupą krwi. Inne przedmioty znajdujące się w portfelu uległy całkowitemu rozkładowi.
Spojrzenie szeryfa zatrzymało się na tarczy zegarka. Wskazówki stanęły kwadrans po pierwszej. W godzinie śmierci Whitmana lub, co bardziej prawdopodobne, w chwili gdy wrzucano go do jeziora.
Roń Gallagher westchnął ciężko. Dopóki nie otrzyma raportu koronera, dopóty nie będzie mógł być całkowicie pewny przyczyny śmierci. Franklin Whitman prawdopodobnie utonął, ale skąd w takim razie rozbita czaszka? Teraz nie miało to już zresztą większego znaczenia. Jedno było absolutnie pewne. Ten człowiek został bestialsko zamordowany.
Obok ciała znaleziono tylko jeden przedmiot, który mógł mieć znaczenie dla śledztwa. Niewielki pęk kluczy z czerwoną, plastikową etykietką z napisem: „Numer jeden, Tatuś". Roń Gallagher ponownie westchnął. Sarah musiała uwielbiać ojca. Jak nisko upadł jej bohater… A może wcale nie? Córka Franklina Whitmana była przekonana, że ojciec stał się kozłem ofiarnym.
Szeryf nie miał na ten temat wyrobionego zdania, ale jako przedstawiciel prawa winien zachować bezwzględny obiektywizm. Nie zamierzał słuchać żadnych plotek. Po prostu przeprowadzi solidne, szczegółowe dochodzenie. Był to winien córce zamordowanego.
Spojrzał na kółko. Skrzywił się na widok palców pobrudzonych błotem i rdzą. Miał przed sobą dwa kluczyki wyglądające na samochodowe, a trzeci, jak wynikało ze starych akt, był kluczem do banku. Na kółku wisiały jeszcze cztery inne klucze. Jeden z pewnością otwierał dom Whitmana, a w drugim szeryf rozpoznał kluczyk do skrzynki na listy, gdyż sam miał podobny. Na następnym kluczu, długim i płaskim, widniał jakiś numer, ledwie widoczny. Zanim Roń Gallagher zdołał lepiej mu się przyjrzeć, usłyszał pukanie.
Do pokoju szeryfa wszedł jego zastępca.
– Właśnie dzwoniła Edith Healey – poinformował zwierzchnika. – Powiedziała, że Allen usiłuje ponownie wyważyć jej drzwi. Posłałem tam Schulera, ale uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć.
Roń Gallagher włożył wszystkie wyjęte przedmioty z powrotem do plastikowej torby i podał ją podwładnemu.
– Proszę zamknąć to w sejfie – polecił. – I niech dyspozytor zawiadomi Schulera, że zaraz go wesprę.
Zastępca szeryfa poszedł wykonać polecenie.
Roń Gallagher opuścił biuro i szybkim krokiem ruszył w stronę wozu. Allen Healey był sympatycznym facetem, ale tylko wtedy, kiedy nie pił. Niestety, od pewnego czasu rzadko kiedy trzeźwiał. Ostatnim razem, kiedy wrócił pijany do domu, złamał żonie obojczyk i wybił dwa zęby. Roń Gallagher zamierzał namówić Edith Healey, by złożyła oficjalną skargę na męża i opuściła go.
Ruszając sprzed biura, szeryf włączył światła na dachu i syrenę. Wobec problemów, z jakimi borykali się żywi, sprawa morderstwa Franklina Whitmana musiała na razie zejść na dalszy plan.
Paul Sorenson wstał od śniadania i podszedł do kuchennej lady, aby nalać sobie drugi kubek kawy. Urodzony i wychowany w stanie Maine, był przyzwyczajony do tutejszego ostrego klimatu. Dopiero gdy się postarzał, zaczął zwracać uwagę na pogodę. Codzienny komunikat meteorologiczny stał się dla niego najważniejszą informacją.
Swego czasu uprawiał rozmaite sporty zimowe, ale teraz nie znosił chłodu. Bóle stawów i mięśni stawały się wtedy istną torturą.
Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Na koniec dnia meteorolodzy zapowiadali deszcz, a jeśli temperatura spadnie poniżej zera, pewnie zacznie prószyć śnieg.
Zostawił brudne naczynia na stole, a potem z kawą i poranną gazetą przeszedł do biblioteki, aby ogrzać się przy kominku. Usiadł w fotelu na biegunach i odetchnął z ulgą. Z przykrością uświadomił sobie, że w ostatnich latach do jego największych przyjemności należało odciążanie obolałych nóg.
W kominku zatrzeszczała szczapa, wzbijając w górę snop iskier. Miły dla ucha odgłos poprawił Paulowi samopoczucie. Upił ostrożnie łyk gorącej kawy, odstawił kubek na stolik i otworzył poranną gazetę.
Rytuał codziennego czytania prasy pozwalał mu wiedzieć na bieżąco, co dzieje się w okolicy. Interesowały go komunikaty zarówno o aresztowaniach, jak i zgonach. W mieście wielkości Marmet przestępstwa zdarzały się rzadko, ale jako prezes banku uważał za konieczne zbieranie informacji na temat mieszkańców miasteczka.
Na widok tytułu wybitego dużą czcionką Paul zmarszczył czoło. Fakt odnalezienia w jeziorze ciała Franklina Whitmana nadal był najważniejszą wiadomością dnia i nie schodził z pierwszych stron gazet.
Dwadzieścia lat temu, gdy doszło do tego rabunku, Paul, wówczas młody i niedoświadczony, pracował w banku jako kasjer wypłacający pożyczki. Pełen zawodowych ambicji, patrzył z zawiścią na Franklina Whitmana, stojącego znacznie wyżej w urzędniczej hierarchii.
Zniknięcie wiceprezesa nadwyrężyło dobre imię banku, ale Paul robił wszystko, by z tego faktu wyciągnąć dla siebie maksymalne korzyści. Jego wysiłki zaowocowały sukcesem. Od piętnastu lat pełnił zaszczytną funkcję prezesa banku i nie zamierzał pozwolić, by złe wspomnienia zniweczyły wszystko, co udało mu się osiągnąć.
Przerzucił artykuł. Niestety, coraz więcej osób zaczynało skłaniać się ku teorii, że Franklin Whitman był niewinny i stał się kozłem ofiarnym.
Takie przypuszczenie rozzłościło Paula. Oznaczało bowiem, że przedstawiciele prawa odgrzebią całą sprawę i zaczną ponownie węszyć. A babra-nie się w przeszłości było ostatnią rzeczą, o jakiej marzył.
Przypomniał sobie o córce Whitmana. Zastanawiał się, co się z nią stało. Dwadzieścia lat to szmat czasu, wszystko mogło się zdarzyć. Paul doszedł do wniosku, że chyba byłoby lepiej, gdyby nie żyła.
Swego czasu, gdy siedział akurat w pokoju śniadaniowym przeznaczonym dla pracowników banku, zadzwoniła do niego osoba, z którą łączyły go intymne stosunki. Podniósł słuchawkę z niechęcią, gdyż utrzymywał swój związek w głębokiej tajemnicy. Z drugiej jednak strony rozmowa sprawiła mu dużą przyjemność. Problem powstał dopiero wtedy, kiedy zapomniał, gdzie się znajduje.
Ś miał się głoś no i opowiadał, co zaplanował na najbliższą wspólną noc, przy czym niektóre z jego perwersyjnych pomysłów można by uznać za niezwykle odważne. Paul co prawda nie był człowiekiem żonatym, jednak kłopot polegał na tym, że podczas telefonicznej rozmowy użył imienia swego partnera. David.
Nikt w Marmet nie podejrzewał Paula o takie skłonności, a on sam przez całe życie robił wszystko, by prawda nie wyszła na jaw. A teraz popełnił ogromną, niewybaczalną niedyskrecję. Gdy podniósł wzrok, ujrzał w drzwiach małą Sarah Whitman z ciastkiem w rączce.