Выбрать главу

– Bantu i Nowy Orlean – ni stąd, ni zowąd wymamrotał Maury.

Nigdy przedtem nie zdarzyło się Sarah widzieć, aby ciotka Lorett z wrażenia straciła głos. Dopiero po chwili Lorett kiwnęła głową.

– Tak. Moimi przodkami byli ludzie z plemienia Bantu – przyznała już mniej wyniosłym tonem. – Skąd pan to wie?

– W młodości raz czy dwa byłem w Afryce. Jest pani podobna do kobiety, którą tam poznałem. Była kimś ważnym w swoim plemieniu. A to, że przyjechała pani z Nowego Orleanu, poznałem po sposobie mówienia.

– Czy pan coś jadł, mały człowieku? – spytała Lorett.

– Niewiele i dość dawno temu – stwierdził Maury, a potem spojrzał na Tony'ego. – Możemy pogadać przy jedzeniu?

Wszyscy przeszli do kuchni. Dopiero podczas konsumowania drugiej miski zupy mały detektyw odzyskał głos.

– Pani Whitman, było tak, jak pani mówiła – powiedział do Sarah. – Ojciec pani chodził regularnie na spotkania klubu myśliwskiego. Był jego szanowanym i lubianym przez wszystkich członkiem dopóty, dopóki nie rozpłynął się w powietrzu, podobnie zresztą jak bankowe pieniądze. Zarówno ojciec pani, jak i milion dolarów, znikli w tym samym czasie. Tak było i proszę nie mieć do mnie pretensji, że to mówię.

– Zamierza pan działać? – spytała Sarah. – Ten zapis w kalendarzu musi mieć przecież jakieś znaczenie.

Maury przechylił miskę i wybrał resztkę zupy, nie chcąc uronić ani odrobiny. Lorett promieniała. Bardzo lubiła, kiedy jedzono jej potrawy z tak wielkim apetytem.

– Wcale nie mówiłem, pani Whitman, że mam już z głowy całą robotę – oświadczył detektyw. – Pracuję nadal. Niech pani nie spisuje mnie jeszcze na straty. – Wyjął notes z kieszeni. – Co może pani powiedzieć o swojej matce? – zapytał. – Czy też należała do jakiegoś klubu lub stowarzyszenia? Czym zajmowała się na co dzień?

– Pamiętam niewiele – odrzekła Sarah. – Matka była członkinią Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki i Klubu Ogrodniczego, do którego zabierała mnie czasami podczas wakacji.

– Co jeszcze mogłaby pani dodać? – dociekał Maury. – Utrzymywała z kimś zażyłe stosunki?

– Ma pan na myśli jakąś przyjaciółkę?

– Nie tylko.

Sarah zmierzyła małego detektywa bardzo gniewnym wzrokiem.

– Jeśli usiłuje pan insynuować, że moja matka zdradzała ojca, to może pan sobie…

– Nie zdradzała – stwierdziła krótko Lorett. Maury podniósł głowę i spojrzał na starszą panią pytającym wzrokiem.

– Mieszkała pani wówczas w tym mieście?

– Nie.

– A gdzie?

– W Nowym Orleanie.

– I mimo to jest pani przekonana, że matka Sarah była wierną żoną?

– Ja o tym wiem.

Detektyw popatrzył przez chwilę na Lorett, a potem powiedział:

– W porządku.

– Czemu wierzy pan cioci, a nie mnie? – zaatakowała go Sarah.

Mały człowieczek popatrzył na nią tak, jakby miał przed sobą głupiutkie dziecko, które zadaje głupiutkie pytania. Mimo to jednak wyjaśnił z całym spokojem:

– Kobieta z plemienia Bantu, którą poznałem w Afryce, miała bardzo podobną zdolność jasnowidzenia.

– Ach, tak.

– Strzelaj dalej – mruknął Tony do detektywa.

Z trudem usiłował pogodzić się z faktem, że bierze udział w rozmowie, której pozostali uczestnicy wierzą w coś takiego jak postrzeganie poza-zmysłowe i magia.

– Pani Whitman, proszę spróbować sobie przypomnieć – nalegał detektyw. – Co matka pani robiła regularnie, będąc poza domem?

Sarah nagle olśniło. Otworzyły się jakieś głęboko ukryte zakamarki pamięci. Wyprostowała się w krześle i nachyliła w przód.

– Miała zwyczaj przychodzić do mojej szkoły – odparła podnieconym głosem. – Pomagała nam i bardzo to lubiłam.

– Była kimś w rodzaju asystentki nauczyciela?

– pytał dalej mały, dociekliwy człowieczek.

– Tak, coś w tym guście. Marmet to małe miasto. Zawsze brakowało środków na edukację i rodzice, jako wolontariusze, chętnie poświęcali szkole swój wolny czas.

– A więc wszystkie wczesne środowe popołudnia pani Catherine spędzała w szkole, a w co drugie środowe wieczory pan Franklin uczestniczył w spotkaniach swego klubu myśliwskiego.

– Tak – potwierdziła Sarah. – Chyba że któreś z rodziców było chore lub przydarzyło się coś ważnego i wyjątkowego.

Maury skinął głową, a potem postukał palcem w miejscu, w którym zapisał w notesie: „Łoś", godzina trzynasta.

– Dwaj ówcześni współpracownicy ojca pani stwierdzili, że o tej porze był zawsze w banku. Każdego dnia pracy, także w środy. Ponadto miał zwyczaj wychodzić na lunch codziennie między jedenastą a dwunastą, tak aby klienci, którzy chcieliby na wizytę w banku wykorzystać własne przerwy, mogli wtedy zastać go przy biurku i załatwić swoje sprawy.

– Co oznacza wobec tego ten dziwny zapis w kalendarzu? – zapytał Tony.

– Jeszcze nie mam pojęcia, ale się dowiem – oświadczył Maury. – Czy w tym pudełku z drobiazgami ojca jest jeszcze coś, co może mi pomóc?

– Już się o tym nie przekonamy – odparła Sarah. – Skradziono je ostatniej nocy. Wtedy, kiedy napadnięto na Tony'ego.

Detektyw spojrzał odruchowo na szwy widoczne na czole pana domu.

– Przykro mi, że oberwałeś – mruknął. – Nie mówiłem tego wcześniej, bo sądziłem, że to ślady po patelni, którą przyłożyła ci twoja kobieta.

Po chwili konsternacji wszyscy wybuchnęli szczerym śmiechem.

– Nie jestem porywcza i nie uciekam się do rękoczynów – oświadczyła Sarah. Maury zmierzył ją wzrokiem. Potrząsnął głową.

– Ale panią na to stać – zawyrokował i dodał po chwili: – Kiedy zostanie pani sprowokowana.

– Nigdy w życiu – zaprotestowała Sarah, a potem odchyliła się w krześle, zbyt zaskoczona słowami detektywa, aby ostro mu się odciąć. Kiedy Tony odprowadzał Maury'ego do wyjścia, spojrzała pytającym wzrokiem na ciotkę. – Ciociu, powiedz, proszę, czy potrafię być porywcza?

Lorett odwróciła się od zlewozmywaka, ale nie od razu odpowiedziała na pytanie wychowanicy.

– Ciociu…

– Nieważne, co myślę. – Lorett westchnęła. – Zajmij się własnymi sprawami, dziecinko. Sarah podniosła się raptownie z krzesła.

– Muszę to wiedzieć – oznajmiła stanowczym tonem. – Powiedz mi.

Lorett ponownie odwróciła oczy, lecz chwilę później ponownie napotkała zdeterminowany wzrok Sarah.

– Gdybyś musiała, potrafiłabyś nawet zabić. Sarah drgnęła nerwowo. Słowa ciotki odebrała jak uderzenie w twarz.

– Nie rozumiem.

– Nie musisz – wzruszając ramionami, odparła Lorett. – Chodzi mi o to, że masz wystarczająco dużo siły i samozaparcia, by chronić tych, których kochasz. A teraz idź sobie. Muszę przygotować jedzenie.

– Obiecałam Tony'emu, że zrobię mu anielski deser.

– Jest za wilgotno – orzekła Lorett. – Beza nie wyschnie i opadnie.

– Chyba masz rację.

– Jasne, że mam – mruknęła cicho ciotka. – Ten specjał zrobisz mu następnego lata, kiedy będzie sucho.

Następnego lata? Od tej pory roku dzieli nas jeszcze szmat czasu, pomyślała Sarah z westchnieniem. Zastanawiała się, czy słowa ciotki miały oznaczać, że oboje z Tonym będą razem następnego lata. A może Lorett nie miała po prostu ochoty na dalsze indagacje i chciała pozbyć się z kuchni uciążliwej rozmówczyni?

Nachylony nad pudełkiem, zabójca przerzucał przedmioty należące swego czasu do Franklina Whitmana. Oprócz kalendarza, a także fotografii i kilku drobiazgów, nie znalazł niczego, co mogłoby okazać się dla niego niebezpieczne.