Przerzucając kartki kalendarza, przypuszczał początkowo, że nie natrafi na żadną znaczącą informację. Chyba że… Dopiero po paru dobrych minutach pojął, dlaczego znajdujące się tam notatki mogą naprowadzić na jego ślad.
Tym razem zabójca przekartkował kalendarz znacznie staranniej, zwracając uwagę na zapiski przy niektórych datach.
– Och, mój Boże…
Z wrażenia nawet nie zauważył, że kalendarz zsunął mu się z kolan na ziemię.
Znał doskonale pismo Franklina Whitmana. Ale notatki nie były poczynione jego ręką…
W tej właśnie chwili zabójca uświadomił sobie, że jeśli policja zwróci uwagę na ten fakt, dla niego samego będzie oznaczało to koniec. Teraz już wiedział na pewno. Groziło mu wielkie, śmiertelne niebezpieczeństwo.
Zabójca rozpalił kominek wygaszony poprzedniego wieczoru, zaczął wyrywać kartki kalendarza i wrzucać do ognia. Po chwili pochłonęły je płomienie.
Następnego ranka Tiny Bartlett wpadła do domu, rzuciła torebkę i pognała do telefonu. Miała wprawdzie przy sobie komórkę, lecz uznała, że tego rodzaju wiadomości nie powinna w żadnym razie przekazywać w zasięgu słuchu innych ludzi. Tę rozmowę musiała odbyć sama, w czterech ścianach własnego pokoju, w wygodnej pozycji i z drinkiem w ręku.
Nalała sobie czerwonego wina, zrzuciła pantofle i rozsiadła się na kanapie. Nie musiała wystukiwać telefonu Annabeth. Znajdował się wśród najważniejszych numerów wprowadzonych do pamięci aparatu, wywoływanych za dotknięciem zaledwie jednego klawisza.
Była sobota. Wiedziała, że dzisiaj powinna zastać Annabeth w domu. Wcisnęła odpowiedni kod, a potem, starając się uspokoić przyspieszony oddech, upiła łyk wina.
Annabeth odezwała się po drugim dzwonku.
– Dzień dobry, to ja, Tiny. Nigdy nie zgadniesz, co usłyszałam.
– Co takiego?
– Laura Hilliard na stałe opuściła miasto.
– Niemożliwe!
– Byłam akurat na poczcie, kiedy Thelma mówiła, że Laura zostawiła nowy adres z prośbą o przekazywanie korespondencji.
– Przecież dopiero co kupiła ten fikuśny dom nad jeziorem.
– Wiem. Ale mam jeszcze inne rewelacyjne informacje – zapowiedziała niezmiernie podekscytowana Tiny.
– No, to wyduś je z siebie, zanim umrę ze starości – warknęła Annabeth.
– Ktoś włamał się do siedziby DeMarca. Włamywacz zranił Tony'ego, więc trzeba było wezwać karetkę i odwieźć go do szpitala w Portlandzie. Ale następnego dnia Tony wrócił do domu śmigłowcem! Możesz to sobie wyobrazić? Henry Tay-lor, wiesz, ten od szeryfa, mówił, że ta latająca maszyna wylądowała na frontowym dziedzińcu, tuż pod drzwiami Tony'ego.
Annabeth aż zatkało z wrażenia.
– To jeszcze nie wszystko – mówiła dalej ożywiona Tiny. – Do Marmet przyjechała czarnoskóra kobieta… Ta sama, która przed laty wywiozła stąd małą Sarah.
Ciałem rozmówczyni Tiny wstrząsnęły mimowolne dreszcze.
– Ta czarownica? Od czarnej magii? – wyjąkała z trudem.
– Och, daj spokój! Nie wierzę w takie rzeczy.
– Ja właściwie też nie wierzę – przyznała Annabeth. – Ale oczy tej kobiety potrafią na wylot prześwidrować człowieka.
– Złościła się na ciebie, bo byłaś okropna dla Catherine Whitman – przypomniała Tiny.
– To nie ja powzięłam decyzję usunięcia Catherine z komitetu organizacyjnego Jesiennego Festynu – tłumaczyła się Annabeth. – Zrobiłam tylko, co mi kazano.
– Nieważne – mruknęła Tiny. – Jakie masz plany na dzisiaj? Może wpadniemy do Tony'ego?
– Odważymy się na to?
– Jasne. Przecież to nasz wspólny przyjaciel, a do tego ranny. Będzie to zwykła sąsiedzka wizyta. Zatrzymam się przy piekarni i kupię trochę kawowego ciasta.
– Zawiadomimy resztę?
– Zadzwonię do Marcii, a ty daj znać Moirze.
– Dobrze – mruknęła Annabeth.
– Spotkamy się u Moiry i stamtąd pojedziemy razem.
– O trzynastej?
– W porządku. To dobra pora. W ciągu godziny cztery damy miały gotowy plan działania i wymówkę, aby wywiedzieć się czegoś więcej na temat informacji kursującej pocztą pantoflową po Marmet.
Pojawienie się zarówno agentów FBI przesłuchujących posiadaczy bankowych kont, jak i prywatnego detektywa, którego wynajął Tony DeMarco, wywołało w mieście niezwykłe poruszenie. Został zakłócony publiczny porządek.
W obawie, że usłyszą, iż Tony nie przyjmuje żadnych gości, do jego domu przyjechały nie zapowiedziane. Sztucznie uśmiechnięte, z wypiekami w ręku podeszły do frontowych drzwi. Tu zagrodził im drogę uzbrojony strażnik.
– Jesteśmy przyjaciółkami pana DeMarca – oświadczyła Moira. – Mieszkam po sąsiedzku.
– Muszą panie chwilę poczekać.
Zostawiwszy cztery niezadowolone damy na werandzie, strażnik znikł we wnętrzu domu. Zanim zdążyły wymienić kąśliwe uwagi, drzwi otworzyły się i stojący w nich Tony zaprosił je do środka.
– Wejdźcie, proszę, nie spodziewałem się takiej wizyty – oświadczył.
– Wiem, powinnyśmy najpierw zadzwonić – przyznała Moira – ale postanowiłyśmy od razu złożyć ci nasze uszanowanie, gdy tylko dowiedziałyśmy się o wypadku.
– Miło z waszej strony. – Tony spojrzał na podane mu ciasto. – Cynamonowe z rodzynkami. Moje ulubione. – Dostrzegłszy pozostałe prezenty, zaproponował: – Przejdźmy do kuchni. Pokroimy ciasto, napijemy się kawy i będziecie mogły przywitać się z Sarah.
Tiny jęknęła w duchu. Wprawdzie podczas kolacji u Moiry ta kobieta dała jej spokój, ale mimo to czuła się przy niej niepewnie.
Zajęta przyrządzaniem pieczeni, Sarah podniosła wzrok.
– Widzę, że mamy gości – stwierdziła.
– Przyszłyśmy dowiedzieć się, jak czuje się Tony – szybko wyjaśniła Moira i nadstawiła policzek do pocałunku.
Sarah zamachała rękoma w powietrzu.
– Jestem okropnie brudna – wykręciła się od czułego powitania, na które nie miała najmniejszej ochoty. – Muszę się umyć.
Moira zaczęła przyglądać się kuchennym poczynaniom Sarah.
– Ta pieczeń wygląda wspaniale – pochwaliła z uśmiechem.
– Dziękuję – odparła Sarah. – Wszystkie cztery też miałyście ręce pełne roboty. Jak widzę, Tony dostał smaczne prezenty.
– To zwykłe ciasta z piekarni – wyjaśniła Marcia. – Jestem pewna, że nie tak wyborne jak twoje domowe potrawy.
– Liczą się dobre intencje – ugodowo odezwał się Tony, usadawiając gości.
Wyjmując z szafki deserowe talerzyki i podając je Tony'emu, Sarah uśmiechnęła się pod nosem. Widok czterech matron przy kuchennym stole był naprawdę zabawny. Mogłaby przysiąc, że jeszcze nigdy nie znajdowały się w podobnie upokarzającej, ich zdaniem, sytuacji.
Tiny miała na sobie suknię z wytwornego kaszmiru i wełniane palto z kołnierzem z norek. Kiedy Marcia zdjęła wierzchnie okrycie, Sarah mogłaby założyć się o całomiesięczny dochód ze swej restauracji, że gość ma na sobie wyłącznie czyste jedwabie. Annabeth była ubrana w śliwkowy, wełniany kostium, a Moira w beżowe spodnium.
Wszystkie miały koafiury spłaszczone od grubej warstwy lakieru, a ich makijaż przypominał bardziej wojenny malunek niż podkreślenie rysów twarzy. Za klejnoty w uszach, na palcach i wokół szyi można by z pewnością wyżywić przez rok mieszkańców jakiegoś biednego kraju.
– Dla wszystkich kawa?
Wsłuchane w opowiadanie Tony'ego o jego nocnej niefortunnej przygodzie, matrony ledwie skinęły głowami.
Marcia brała do ust drugi kawałek ciasta, a Annabeth mieszała cukier w kawie, kiedy do kuchni weszła Lorett. Z lekką ciekawością, przyprawioną pogardą, czekała z wyniosłą miną na dokonanie prezentacji.
Po minach gości Tony natychmiast poznał, kto zjawił się w kuchni. Z trudem opanował śmiech. Odwrócił się i wyciągnął rękę.