Upił kolejny łyk kawy. Wreszcie trochę przestygła i nadawała się do picia. Do uszu Tony'ego dobiegł monotonny szum zza okien. Gdy Tony podniósł wzrok, zobaczył, że zaczęło padać.
Zasępiony, usiłował sobie wyobrazić, jak teraz wygląda Sarah Whitman. Ciekawe, czy wyszła za mąż. Pamiętał, jak po zniknięciu Franklina Whitmana bardzo źle traktowano zarówno jego żonę, Catherine, jak i córeczkę. Mieszkańcy miasta odsądzali je od czci i wiary. Matka Sarah załamała się całkowicie i postradawszy zmysły, wkrótce potem popełniła samobójstwo.
Przez telefon Web wspomniał, że Sarah zamierza przylecieć jutro do Marmet po szczątki ojca. Na myśl, że czeka ją tak koszmarne przeżycie, Tony'emu zrobiło się niedobrze. Już raz zawiódł ją przed laty, teraz nadarzała się okazja, by naprawić ten błąd.
W jednej chwili powziął decyzję.
Gwałtownym ruchem podniósł się z fotela i podszedł do telefonu. Kilka minut później już się pakował.
Jechał w rodzinne strony.
Kiedy samolot wylądował na płycie lotniska w Portlandzie, Sarah wstrzymała oddech. Z niechęcią wyjrzała przez okno. Niemal poczuła zapach przesyconego solą powietrza i szybko odwróciła wzrok. Z przerażeniem myślała o tym, co ją czeka. Nie zgodziła się, by Lorett towarzyszyła jej w podróży do Marmet. Poprosiła jedynie ciotkę, aby ta miała oko na restaurację. W rzeczywistości nie było takiej potrzeby, gdyż Sarah zatrudniała bardzo kompetentnego kierownika, a Lorett nie miała pojęcia, na czym polega jego praca. Obie rozumiały, że Sarah powinna jechać sama. W Marmet musiała stanąć oko w oko i zmierzyć się z demonami, które swego czasu wypędziły ją z rodzinnego miasta.
Na drżących nogach wysiadła z samolotu. Na lotnisku odebrała bagaż. Dalszą część podróży musiała odbyć samochodem. Podchodząc do stoiska firmy wynajmującej wozy, czuła, jak coś ściska ją w żołądku.
– Potrzebna mi będzie mapa stanu – oznajmiła, wskazując na półkę za plecami urzędniczki. Po chwili otrzymała kluczyki i mapę.
– Parking znajduje się za tymi drzwiami, na prawo – poinformowała urzędniczka. – Samochód powinien stać na samym końcu, w rzędzie numer 8. Sarah skinęła głową, poprawiła na ramieniu pasek torebki, chwyciła rączkę walizki i ruszyła ku wyjściu. Chwilę później już wyjeżdżała z parkingu.
Włączyła się do ruchu i zaczęła się modlić.
– Boże, daj mi siły, abym to wszystko zniosła – wyszeptała, patrząc na długi sznur wozów sunących w kierunku miasta.
Początkowo po opuszczeniu Portlandu była tak skoncentrowana na drodze, że nie miała czasu myśleć o tym, co ją czeka. Jednak gdy wjechała na autostradę wiodącą na północ, w stronę Marmet, wróciły wszystkie obawy. Ogarnęło ją obezwładniające zdenerwowanie.
Była dziesięcioletnią dziewczynką, kiedy zawalił się cały jej świat. Potem śniła przez wiele nocy, że budzi się i znajduje w sypialni zwłoki matki, skąpane we krwi. Sarah pamiętała jak przez mgłę, że usiłowała wówczas owinąć ręcznikami poranione nadgarstki mamy, żeby zatamować krew. Potem, ponieważ w domu był odłączony telefon, pobiegła po pomoc do sąsiadów.
Przez kilka następnych dni chodziła jak nieprzytomna. Poruszała się jak automat, nic do niej nie docierało. Zaczęła płakać, dopiero gdy z Nowego Orleanu przyjechała Lorett Boudreaux. Płakała dniami i nocami, nie była w stanie powstrzymać łez.
Dzień po pogrzebie matki ciotka Lorett pomogła małej Sarah spakować rzeczy. Wręczyła miejscowym władzom kopię testamentu Catherine Whitman, który ustanawiał ją prawną opiekunką osieroconego dziecka, i nie oglądając się za siebie, wraz z dziewczynką opuściła miasto.
Obywatele Marmet byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. W ten sposób pozbyli się obowiązku roztoczenia opieki nad dzieckiem niesławnego Franklina Whitmana, który zhańbił ich miasto. Nawet nie protestowali, że do białego dziecka rości sobie prawa czarna kobieta. Lorett Boudreaux dysponowała bowiem oficjalnym dokumentem, który trudno byłoby podważyć. A zresztą… po co? Urzędnicy z ratusza w Marmet ochoczo pozbyli się balastu. Co z oczu, to z myśli…
Przez następne dwadzieścia lat Sarah próbowała ostępować i zachowywać się identycznie. To znaczy pozbyć się balastu, jakim były wspomnienia o tamtych koszmarnych czasach. Była pewna, że jej się to udało. Do chwili, gdy zadzwonił do niej szeryf okręgu Somerset.
Słowa Rona Gallaghera nie tylko zachwiały jej spokój, lecz również zmusiły do przewartościowania wielu spraw. Fakty wskazywały, że jej ojciec przed laty nie porzucił żony i córki. A skoro został zamordowany, należało zrewidować również inne założenia poczynione dawno temu przez Sarah. Wszystko wskazywało na to, że Franklin Whitman stał się kozłem ofiarnym prawdziwego przestępcy – złodzieja i mordercy.
Na myśl, że tak łatwo uwierzyła w winę ojca, Sarah zabolało serce. Owszem, miała wówczas zaledwie dziesięć lat, jednak powinna była wiedzieć, że ten miły, dobry i kochający człowiek nie byłby w stanie popełnić przestępstwa, o jakie go oskarżono.
Nie mogła już prosić ojca o wybaczenie.
Jednak na to, aby przywrócić mu dobre imię, nie było jeszcze za późno.
Sarah odetchnęła głęboko, pragnąc w ten sposób przywołać się do porządku. Musiała opanować nerwy i wziąć się w garść. To prawda, jechała do Marmet, aby zabrać stamtąd szczątki ojca, ale była mu winna więcej niż tylko chrześcijański pochówek. Ten szlachetny i niesłusznie odsądzony od czci i wiary człowiek zasługiwał na wieczny odpoczynek. Przynajmniej tyle mogła dla niego zrobić.
Gdy dojechała do Marmet, była zdumiona, że pamięta tak wiele szczegółów. Wydawało się jej, że poznaje schludne domy na Cape Cod i wysadzane drzewami ulice. Wpatrywała się intensywnie w każdy mijany budynek i przyglądała przechodniom, zastanawiając się, czy po tylu latach potrafiliby ją rozpoznać.
Czy w ogóle obeszło ich to, że fałszywie oskarżyli i potępili Franklina Whitmana, i czy czuli się winni śmierci jego żony, Catherine?
Sarah miała żal do mieszkańców Marmet, podobnie zresztą jak przed laty do ojca. Okazało się jednak, że źle go oceniła, i teraz była gotowa okazać skruchę. Jednak czy tutejsi ludzie potrafią zdobyć się na to samo?
Kilka minut później zatrzymała samochód przed biurem szeryfa. Jakiś czas siedziała bez ruchu, z palcami zaciśniętymi na kierownicy tak kurczowo, jakby to było koło ratunkowe. Chwilę później podjechał jakiś radiowóz i stanął obok niej. Sarah spoglądała na wysiadającego policjanta, zastanawiając się, czy | był kimś, kogo znała przed laty. Dwadzieścia lat to szmat czasu. Ludzie się zmienili, ale pewnie nadal pamiętali o sprawie Franklina Whitmana.
Zaraz potem policjant opuścił budynek i idąc do radiowozu, rzucił Sarah zaciekawione spojrzenie. Instynktownie odwróciła głowę, sięgnęła po kluczyki i torebkę. Poczekała, aż radiowóz odjedzie, i dopiero wtedy wysiadła.
Po wejściu do budynku ruszyła w stronę portierni. Siedzący tam mężczyzna na widok Sarah podniósł wzrok.
– Czym mogę pani służyć? – zapytał.
– Chcę rozmawiać z szeryfem – oznajmiła. – Oczekuje mego przybycia.
– Nie ma go u siebie – odparł mężczyzna. Sarah zasępiła się. Spodziewała się zastać Rona Gallaghera.
– Kiedy wróci? – spytała.
– Nie jestem pewny. Proszę zostawić nazwisko i telefon, pod którym będzie pani uchwytna. Szeryf na pewno skontaktuje się z panią.
– Dopiero co przyjechałam do Marmet i jeszcze nie mam lokum – wyjaśniła. – Gdzie znajdę jakiś hotel?
– Nie mamy hotelu, proszę pani. Jest tylko pensjonat na przedmieściu, ale panna Hattie, która go prowadzi, poszła do szpitala na zabieg usunięcia wyrostka.