Выбрать главу

Przeszłość jak żywa, nieprawdaż? Przerzucisz myśl na coś innego – i ponownie zwinie się do suchego szkieletu symboli. Lecz niekoniecznie muszą to być już te same – takie same – symbole, niekoniecznie w tej samej kombinacji, czasami osadza się i chowa do ikon jakiś element dodany w rozwinięciu, w nieuświadomionej improwizacji umysłu; wchodzi do genetycznej puli. Czyż ewolucja nie wynika z błędów w kopiowaniu? Identycznie w pamięci: fenotypalne (to szerokie, barwne, udekorowane wykradzionymi z magazynu stereotypów bibelotami) rozwinięcie genotypu (ciągu ikon) wpływa na zapis pierwotny.

Pomyśclass="underline" książki. To też zapis jeno symboliczny. Rzadko znajdziesz opisy układów zmarszczek na twarzach bohaterów, odcieni ich skóry w świetle Księżyca, intonacji głosu, z jaką wypowiadają zdania pytające, oznajmujące, rozkazujące, w śmiechu, gniewie, irytacji, rozpaczy. A wszak nie zieje ci w tym miejscu w wyobraźni czarna dziura, pustka imaginacyjna. Rozwinięcie ikon dokonuje się bez udziału twej woli, nie panujesz nad doborem przydawanych im detali, realizm rośnie wysoką krzywą, choćbyś czytał bajkę o Jasiu i Małgosi. Czy znasz to uczucie – znasz to uczucie, gdy oglądasz ekranizację ulubionej powieści, czytanej wcześniej kilkakrotnie – czy znasz ten odruch odrzucenia, jakim reaguje immunologia twej pamięci na obce, „nieprawdziwe" fizjonomie postaci? Fałsz, nieprawda, podmiana! – krzyczy pamięć. To nie tak było! Przecież pamiętam! Czasami sprzeciw przybiera rozmiary wymagające zamiany psychologii na socjologię. Nieskończone są utrapienia ekranizatorów klasyki. Jaki tam Kmicic z tego Olbrychskiego! Rozerwaliby Hoffmana na strzępy. A dzisiaj – czy znajdzie się taki, co czytając „Trylogię", inną twarz będzie widział pod Babiniczowym kołpaczkiem?

Po co piszę to wszystko? Dla usprawiedliwienia? Przed kim? – przed samym sobą? Prościej ograniczyć się do owego bezczelnego stwierdzenia, jakim zacząłem: będę kłamał. Pomińmy intencje. Pamiętam, co pamiętam, i nic na to nie poradzę. Procent prawdy obiektywnej zawartej w tych wspomnieniach pozostaje dziś tak czy owak nie do ustalenia. Zapewne nie jest najwyższy, zważywszy na mą introwertyczną naturę, każącą mi wielokroć analizować każde przeszłe zdarzenie – klik, klik, klik, klik, klik – coraz to inne rozwinięcie ikony za kolejnym z tysięcznych otwarć. Czy na tej budowie stał w ogóle jakikolwiek dźwig?

Co zatem odrzekłby Czarny na owe eleganckie wywody doktor Vassone? Czy przyznałby jej rację? Że trudne miał dzieciństwo i że nie jest jak inni ludzie? Wielkie mi odkrycie; jasne, że nie jestem jak inni, nie jestem jak ludzie.

Ale Cóż mogę powiedzieć o mym własnym rozwoju psychicznym? Co odziedziczyłem? Jeno czerń, gęstą, tłustą, cuchnącą czerń.

Ojciec wyjechał z powrotem do USA, zanim skończyłem dwa lata. Wiem, bo specjalnie sprawdziłem po tym, jak zadzwonili z tą fałszywą informacją o jego wypadku. Więc nie miałem jeszcze dwóch lat; nie zachowałem jego obrazów z zewnątrz: ani rysów twarzy, ani tonu głosu, ani kształtu sylwetki. Co przetrwało – czerń, bo ona jest wieczna, niezniszczalna, niewymazywalna. Gdy chodził do szkoły w Chicago, próbował zgwałcić swoją siostrę, ale nic z tego nie wyszło, potem ją pobił, żeby nie naskarżyła, wybił dwa zęby, mleczne. Plama wypływała mu bez przerwy na powierzchnię przez pamięć owej pierwszej impotencji, coraz straszniejszej z upływającymi latami. Kobiety musiały dlań głośno jęczeć i nigdy, przenigdy nie patrzeć mu w oczy, bo inaczej wracał do niego tamten strach. Matka nienawidziła tych nocy, ciemnych, milczących, gdy walczył z nią we wściekłej miłości, jak się walczy z psem, który nie chce się poddać rygorom smyczy i kagańca. Jego gorące dłonie, oddech niczym rzężenie konającego. Jego rozpacz, jej pogarda. A nie miałem nawet dwóch lat.

Czerń, czerń, czerń pokrywa wszystko. Matka. Kość z kości? Dolar z dolara. Przychodziła i stawała nad inkubem, stała tak minuty całe, w bezruchu. Ja wewnątrz: mroczny kłąb krótkich kończyn, wielkiej głowy, spirali sztucznej pępowiny. Wyłączyć zasilanie. Walnąć stołkiem, Zrzucić na podłogę. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. To był głupi, beznadziejnie głupi pomysł, on i tak odejdzie, zostanę bez forsy, a z tym tu na karku. Boże, gdzie te czasy, kiedy faktycznie można było złapać nadzianego faceta na dziecko! Teraz oni tam wszyscy sterylni. A co się namęczysz, co naupokarzasz, zanim podpisze umowę! A potem i tak zwieje. I na co mi to? Wyłączyć, rozwalić; i tak żeś nierzeźbiony, więc wiele nie stracę. Niech cię diabli wezmą, pierdolony pasożycie. Oczywiście wiedziała, że tak naprawdę nic podobnego nie zrobi – ale wyobrażała sobie. Jak wypływam w ciemnych cieczach na dywan, Czerń, czerń zalewa wszystko.

Ich nienawiść; i co pomiędzy. Jakieś małe sadyzmy, satysfakcje bólu. Dzień po dniu, noc po nocy, tygodniami, miesiącami. Ocean czerni. Wtedy zapewne, ograniczony w swych doświadczeniach oraz doświadczeniach doświadczeń, nie mogłem oczekiwać niczego innego – ale przecież to wcale nie musiało być regułą, ich dwoje to nie świat cały.

Lecz to właśnie jest regułą. Wszyscy ci ludzie… setki, tysiące… Dzieci w przedszkolu i dzieci w szkole, i nauczyciele, i przechodnie na ulicach, ekspedienci w sklepach, i policjanci, księża, pijacy, dziwki, robotnicy, kierowcy w samochodach, lokatorzy w mieszkaniach, chorzy w szpitalach, więźniowie w aresztach i więzieniach, żołnierze na przepustkach. Pływają w mojej głowie, unoszeni falami czerni, odbijając się jeden od drugiego, mieszając, rozpływając.

Rzeczy drobne, rzeczy wielkie, tysiące, dziesiątki tysięcy, otchłanie niezmierzone, czerń, czerń, ocean czerni.

Za pierwszy wygrany w pokera milion kupiłem tę willę na wsi, z dala od innych domów, pośród pól i lasów. Ale i tam: pasażerowie z aut sunących szosą, jacyś zabłąkani leśnicy, rolnicy w drodze do lub z pól. Więc wolałem noce. W dzień sypiałem. Natomiast po zachodzie słońca – po zachodzie słońca zyskiwałem tę namiastkę spokoju, ciszy i samotności, która w ogóle dostępna jest na powierzchni planety, ponad możliwość zatłoczonej ludźmi i ich umysłowymi wydzielinami. Namiastkę samotności – czyli wolności. Nikogo w pobliżu, żadnych cudzych myśli, wrażeń cudzego ciała, bólu ich żołądków, wiatru w ich włosach, potu na ich skórze, śliny w ich ustach, może tylko czasami gorący mrok kreta, twarde powietrze pod skrzydłami ptaka, rozkołysany świat kota. Ale i tak – wybawienie. Miejscowi zaczęli opowiadać o mnie niestworzone historie: wampir, gangster, satanista, pederasta, dzieci porywa. Dla podtrzymania legendy nosiłem się w ciemnych barwach. Myśleli i mówili o mnie: Czarny, ten Czarny. Raz nawet, gdy zaginął jakiś chłopak, przyjechała policja. To ten policjant uprowadził i zabił chłopca. Nigdy nie znaleziono zwłok. Ale poza tym – spokój. Na dachu postawiłem sobie teleskop. Tak daleko od miasta w bezchmurne noce widać najmniejsze zmarszczki na twarzy nieba.

– Toż to sam pan Hunt, zaszczyconym, zaszczyconym.

– Ach, widzę, że humor dopisuje.

– Czemuż miałby nie dopisywać? Z góry się cieszę na tę zabawę. Wprost nie mogę się doczekać: jakiż to bat pan na mnie wyciągnie?

– Bat? Po co mi bat? Może pan wierzyć lub nie, lecz pana poprzednicy współpracowali dobrowolnie.

– Jak rozumiem, również porwano ich za ich zgodą. Czy też może to ja jeden trafiłem tu tym sposobem? Co to, ja z Księżyca spadłem? Pan zapewne jest szkolony psycholog po ciężkich treningach w negocjacjach, ma tam pan pewnie moje dossier, już panu rozpisali analizy – może nie? Zdziwiłbym się, gdyby Hunt to było pańskie prawdziwe nazwisko. Może pan w ogóle nie ma nazwiska. Może jest pan jedynie elektroniczną maską jakiegoś najętego speca: pana twarz, zbiór pikseli. Może wręcz ekspercką turingówką.

– Cholera, jak teraz powiem, żeby się pan uspokoił, to tylko jeszcze bardziej się pan wścieknie… No, i widzi pan, jaki ze mnie negocjator.

– Ja się nie wścieknę. Pan wie, że nie.

– O? Dziękuję za obietnicę. Mhm, proszę mnie posłuchać. Ja przecież zdaję sobie sprawę, że to bezprawie, że to kryminał, i w ogóle – hańba międzynarodowa. Ale tu nie ma wyboru, to są mechanizmy polityki, ekonomii. Tak jest, właśnie się usprawiedliwiam. Nie my jedni szukamy telepatów. Wiemy o Chińczykach, Francuzach, trzech sojuszach ekonomicznych z Południa, podejrzewamy także Niemców i Hindusów.

– No to co? Oni esesmani, a wy aniołki? Tych czterech przede mną odmóżdżyło od jakiejś nieziemskiej ekstazy? Króliki doświadczalne łapiecie, oto co robicie.

– Tak, ale tu nie ma alternatywy. Zabiliby pana. Lub my byśmy pana zabili. Nie nasz, to i nie ich. Ja wiem, że gdy się jest ofiarą, to brzmi jak religia komiksowych szwarccharakterów – ale taka jest prawda. Cóż poradzę? Kto sprzeciwia się grawitacji?