Выбрать главу

Ów sufit stanowił zarazem podłogę pierwszego podpo-ziomu, gdzie mieściły się apartamenty i biura senatora, a gdzie teraz trwała feta z okazji uchwalenia promowanej przezeń ustawy o ochronie nieintencjonalnych produktów intelektualnych.

Szanowny Gaspar R. Tito, samozwańczy trybun mieszkańców stanu Nowy Jork; szwagier Nicholasa Hunta. Żelazne łańcuchy skojarzeń i odruchów wywoływały u Hunta lekkie skrzywienie ust na samą myśl o senatorze. Po prawdzie to ani się lubili, ani nienawidzili. Kilka wzajemnych przysług – na zasadzie transakcji handlowej. U Gaspara spotykało się ważnych ludzi, czyniło wartościowe znajomości; prędzej niż na gwiazdę showbusinessu, mogłeś tu wpaść na tajemniczego multimiliardera, którego nazwisko nigdy nie zagościło na łamach „Forbesa".

Mimo to Hunt nie przyszedłby, gdyby nie nalegania siostry. Uczyń, uczyń mi tę przyjemność. No więc uczynił. Imeldę zawsze lubił; teraz także szanował. Pięć lat temu, gdy wektory ich karier posiadały zwroty dokładnie przeciwne aktualnym, to on wybłagał towarzystwo siostry na jednym z półoficjalnych przyjęć w stolicy. Wówczas dzierżył jeszcze berło Prawdziwej Władzy. W czasach przed wygnaniem z raju dwa jego spojrzenia wystarczały, by wzbudzić powszechne zainteresowanie tak wyróżnioną osobą. Nic więc dziwnego, że Imelda zaciekawiła Tito. Jeśli przyjrzeć się sprawie z tej strony, za ów kontrakt małżeński mógł winić tylko siebie. Ale czy istotnie był niezadowolony z senatora w rodzinie?

Chwilami zdawało mu się, że rozmyślając w ten sposób tylko rozdrapuje stare rany. Częściej jednak podejrzewał siebie o podświadomą perfidię (o, w takich podejrzeniach się lubował!). Że niby zaplanował tę koligację jako zabezpieczenie na taką właśnie okazję, gdy aniołowie ogniści zastąpią mu wejście do Ogrodu i nie będzie ucieczki z krainy potu i błota. Że na podobną okoliczność pozostanie mu przynajmniej substytut: ogrody senatora Tito. W takich podejrzeniach się lubował, za takim sobą tęsknił, takiego siebie chętnie sobie wyobrażał.

Tymczasem w niedostatku autentycznego skurwysyństwa czynił tylko pod nieobecność senatora Tito złe grymasy.

W jego to ogrodach dopadł Nicholasa telefon od Jasa Vassone. Hunt uciekł bowiem z przyjęcia już po kwadransie: to był właśnie jeden z tych przypadków, gdy wręcz fizycznie czuł zżerającą go ambicję. Stanowisko – nie dosyć, że na prowincji (bo prowincją jest wszystko, co leży na zewnątrz waszyngtońskiej obwodnicy), to jeszcze tajne. Jakże miał się im teraz przedstawiać? Wciąż nie potrafił się odnaleźć. Patrzyli i nie widzieli, patrzyli i nie zazdrościli.

Toteż umknął przy pierwszej okazji.

Ogrody były prawie puste, raz tylko spostrzegł cienie Przemykającej między roślinnością pary. Muzykę i głosy słyszał, ale potrafił się przekonać, że tak naprawdę ich nie słyszy, że tylko dżungla, miasto, światła nocy… Gdy odezwał mu się w uchu telefon, Hunt był już całkowicie oczyszczony z miazmatów niespełnionych ambicji.

Tu, w chłodnej ciemności, pośród splątanych cieni, w symfonicznym szumie liści, mówił do swego sygnetu. (Ewolucja środków prywatnej komunikacji, ergonomia samotności: rozmawiamy z samym sobą. Najpierw miniaturyzacja aparatów, potem sieci komórkowe, potem miniaturyzacja aparatów komórkowych, wszechglobalna sieć satelitarna; a potem aparatów dekompozycja i standaryzacja).

– Trzymają ją w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym, prosiła…

– Który to szpital?… Dobrze, zaraz się tym zajmiemy. Wyłączył się i wywołał Centralę Zespołu.

– Hunt.

– Checking. Okay.

– Daj Anzelma.

– Anzelm.

– Hunt. Kłopoty z Vassone. Prawdopodobnie siadła na niej animalna.

– Animalna…? Nie mów, naprawdę…?

– Na razie tak to wygląda.

– Przypadek? Nie wierzę. – Ja też nie.

– Żółtki?

– Nie wiem. Nieważne, nie teraz. Oto, co zrobisz… Przekazawszy Preslawny'emu instrukcje, wcisnął agat.

Marina, Marina, że też na ciebie padło…

Podszedł do balustrady, przez mgłę pajęczyn siatki asekuracyjnej spojrzał na Nowy Jork, setki metrów poniżej wrzeszczący w synestetycznej histerii tysiącami jaskrawych świateł. Noc przełamywała się z późnego wieczoru we wczesny ranek, w wiecznie oświetlonych metropoliach świata zachodniego nie istnieją żadne pory pośrednie. Zerknął na zegarek. Po trzeciej. Numer 5 już powinien znajdować się w Labie. Gdzie rzeczy z jego domu? Gonią właśnie północ nad Atlantykiem. Kto zrobi mu profil psychologiczny, skoro Vassone zaklajstrowało mózg?

Sygnał. Odebrał. – Hunt.

– Informacja od ekipy McFly`a. Kontakt potwierdzony, kontakt powierdzony. Wyjściowo: pierwsza kategoria. Straty w ludziach: dwóch z ekipy. Łącznik ranny, McFly ranny. Prośba o pomoc. Wysłaliśmy.

– Co z zapisem?

– Nie wiadomo. Ale to i tak bardzo dużo: minimalna wrażliwość wystarcza. Zyskaliśmy dowód, iż Wojny Monadalne są możliwe.

– Historia spirytyzmu pełna jest takich dowodów. Dajcie znać, gdy się wyjaśni sprawa z tym zapisem.

Rozłączył się.

Straty, straty, straty. Jaka procedura byłaby absolutnie bezpieczna? Czy w ogóle istnieje takowa? Wątpliwe. Oparł się o poręcz, zapatrzył na wełniście rozmyte światła miasta. Ba, żeby to byli Obcy! – zaśmiał się w duchu. Żeby to byli ci poczciwi Obcy: jakieś pająki, jakieś ośmiornice, kolorowe kur dupie, myślące planety, cokolwiek z hollywoodzkiej menażerii superdziwactw – ale materialne, namacalne, doświadczalne zwykłymi zmysłami! A tu co? Duchy, zjawy, omamy, abstrakcje. W cholerę z tym. To już te kwarki interpolowane z błysków w komorach próżniowych są bardziej realne. Zawszeć to coś przynależącego do naszej rzeczywistości: sami przecież też składamy się z kwarków.

Oszaleć można. Och, mój Boże, z jaką przyjemnością bym się upił! Kilka godzin wolnego. Hunt zalany. Pójść tak do Centrali. A dajmy ludziom poplotkować.

Ale nawet kroku nie zrobił. Tylko garbił się coraz mocniej, coraz bardziej pochylał nad miastem. Marina, kto by pomyślał… Że też akurat na ciebie padło. Czy rzeczywiście Chińczycy…? Cóż, pokój to wojna, wojna to biznes, a biznesem jest wszystko.

Nowy Jork, megapolia, dziesiątki milionów ludzi, dziesiątki milionów umysłów, śpią lub nie; żyją, myślą. Co tam rośnie? No co takiego rośnie na tej kupie gorącego nawozu?

Skontaktowała się z nim właśnie przez senatora Tito. Wtedy nie nazywało się to jeszcze Zespołem Hunta, nie było nawet Programu Kontakt. Zajmowali pół piętra w budynku waszyngtońskiej filii NSA. Większość powierzchni pomieszczeń i tak zagarnęły superkomputery post-PDP mielące swymi quasigenowymi algorytmami terabajtowe pakiety DNAM milionów obywateli USA. Hunt kierował kilkunastoosobowym zespołem informatyków i techników, na pół etatu miał zaś dwóch zaprzysiężonych genetyków, którzy w ten sposób dorabiali sobie do uniwersyteckich pensji. No i zdalnie – Krasnowa; Krasnow był od samego początku. Niesamowita kreatura. Nierzeźbiony starzec o ambicji nastolatka. Stanowił klasyczny przykład dożywotniej pijawki budżetowej, gatunku występującego bodaj endemicznie na terenie Dystryktu Kolumbia. Tytułował się profesorem. Jak to naprawdę było z jego tytułami naukowymi, sam już chyba nie wiedział, zagubiony w gąszczu swych konfabulacji i po prostu łgarstw. Co się tyczy specjalizacji, to specjalizował się Krasnow w tym, co aktualnie było na fali. Swego czasu odoił parę fundacji na dobre kilkadziesiąt milionów z przeznaczeniem na badania nad sztuczną inteligencją. Przez pół dekady sam rozporządzał podobnymi sumami, wkręciwszy się do kolejnej reinkarnacji programu Gwiezdnych Wojen, którego duch nawiedzać będzie Pentagon chyba aż po kres jego istnienia. Nazwisko Krasnowa pojawiało się również w kontekście badań nad szczepionką na ostatnią mutację HIV, nanotechnologią, łączami neuronalno-elektronicznymi, bionanotechnologią, analogami hormonów, pikotechnologią, Bóg wie, czym jeszcze. W świecie oficjalnej nauki nie był znany prawie wcale – lecz tu, w Krainach Cienia, wysokość współczynnika cytowań pozostaje zazwyczaj odwrotnie proporcjonalna do sumy rocznych dotacji. Spłodzony ostatnio przez Krasnowa elaborat pod tytułem „Chaos Genowy: dynamika Amerykańskiego Genomu" zapewnił mu ciepłą posadkę, znaczną pensyjkę i, co najważniejsze, wcale wysokie miejsce w hierarchii jemu podobnych roninów nauki – na co najmniej rok, potencjalnie zaś i lat pięć, bo Krasnow w Hacjendzie zabrał się od razu do pichcenia rezolucji głoszącej konieczność rozszerzenia badań na całość ziemskiej populacji.

Finansował to Departament Obrony i z tego też powodu trafił tam Hunt. O jedną chybioną salonową intrygę za dużo (tak lubił o tym myśleć) – i już: odstawka. Gdy wynosił swoje rzeczy ze starego gabinetu, przechwycił kilka suchych uśmieszków członków personelu: widzicie te krwawe kikuty? to otwarte złamanie kariery, nieuleczalne.

De facto był martwy; i czuł się jak zombie. Stanowisko w rodzaju kierownika wykonawczego programu typu Krasnowego – to, bądźmy szczerzy, jest już przejaw życia pośmiertnego waszyngtońskich maklerów politycznych. Czas tu zwalnia, świat prawdziwy, świat władzy i pieniędzy – odpływa, oddala się poza zasięg ręki i wzroku. Trzydziestokilkuletni starcy spotykają się w barach podczas przydługich przerw na lunch i, nigdzie się już nie spiesząc, dzielą się wspomnieniami z przedwcześnie a tragicznie zakończonych żywotów.