Telefon, drugi priorytet. Strzelił sygnetem.
– Anzelm. Dostaliśmy szkic projektu budżetu na przyszły rok. Sto procent spod Korpusu, przesunięcie bez rekompensaty.
– Cholera.
No. Pożerają nas.
– Kleist?
Kleist, Fortzhauser, ktoś z tej paczki. A-aaa…
– Co?
Nic, spać mi się chce, nerwową noc mieliśmy, Hunt przewinął w myśli listę wasali oraz spadających suwerenów. Wybrał Oiola. O ile wiedział, miał u niego najwyższy priorytet.
Oiol najwyraźniej też nie spał. -Hunt. Kto wszedł do podkomisji?
– Której?
– Naszej, a której?
– A co?
– Czy mi się wydaje, czy Bronstein faktycznie coś słabuje? Wypuszczają nas z rąk.
– Naprawdę?
– Nie słyszałeś o budżecie? Uzależniają nas od EDC. Od kiedy to prezydenci dobrowolnie rezygnują z drugich kadencji?
– Hę hę, może właśnie dlatego. Zrzuca zbędny balast.
– Ale mantryków bierzecie. Więc jak to jest?
– Nie wiem. To chyba Krutsch, on jest McManamary.
– Ale przecież McManamara to emeryci!
– Już nie. Na dzień dobry pójdzie w CNN wywiad, senator pochyla się z troską nad młodzieżą i następnymi pokoleniami Amerykanów.
– Psiakrew. To ile to będzie?
– Troje na troje, ale Szczurek jest proenklawistyczny.
– Tuzin bogów i wszyscy ślepi.
Zakończywszy tym sarkastycznym słowomemem z „Hunów", połączył się Hunt z kolei z niejakim Gonzalesem Redem, ksywa Flak, który był głównym saperem memetycznym „Washington Post".
Flak spał; ale Flak wisiał Huntowi tyle przysług, że pora dnia nie miała tu znaczenia.
– Ofensywa McManamary – rzucił Nicholas. – Kto to robi?
– Brodsky and Brodsky Adv. – odparł szybko Red. -Dobre są, sukinsyny.
– Wiem, sam noszę wąsy.
– Rzeczywiście. Ostatnio robili jeszcze współczucie dla imigrantów i kilka narkofajek dla dzikusów, wiesz, białe anioły. Łamię ich – pochwalił się.
– To dobrze. Jak mocno?
– Będzie wstępniak. A co ty myślisz? Co tydzień mamy wkładki z jakiegoś funduszu.
– Pójdziesz na Krutscha.
– Krutsch, Krutsch… Już chwytam! Na czym on płynie?
– Zwolnienia podatkowe z dochodów z inwestycji. Ale na dniach wykona nagły przeskok. Strącisz go w locie.
– Spróbujemy.
– Strącisz go w locie, Flak.
Polityczne aikido nakazuje zawsze wykorzystywać cudzy impet, a kto będzie najmocniej bil w McManamarę, jeśli nie prezydenckie kolobbies, Radick i emeryci? Huntowi pozostało tam jeszcze wystarczająco dużo znajomych.
Zadzwonił do prezesa Bezpiecznej Starości. Pięć minut zajęło mu przebijanie się przez program sekretaryjny.
– Nicholas Hunt. Pani mnie pamięta?
– Owszem.
– Wie pani o McManamarze.
– Tak.
– Kiedy będzie składała mu pani propozycję… proszę napomknąć o czarnych orchideach.
– Czarne orchidee.
– Tak. Można mnie sprawdzić. Bronstein, Krutsch. Mam powody. Niewiele pani ryzykuje. Proszę spróbować. Powodzenia.
– Dziękuję.
Przyszło mu coś do głowy i ponownie zadzwonił do Oiola.
– Słuchaj, jeśli to jednak przejdzie, zasugeruj naszym wyrównanie reguł. Dlaczego tylko my? A taki Krasnow? Masz pojęcie, ile żrą Suche Źródła? I jak popieprzone ma on struktury finansowania?
– Ha, dobra myśl.
Liczył na to, że Krasnow jest silniejszy. Jeśli idziesz na dno, wczepiaj się w co tylko możesz. A coś nie wierzył, żeby Krasnow miał nagle zatonąć.
Hunt dotąd spotkał się ze starcem wszystkiego dwa razy, lecz to wystarczyło, by Rosjanin wżarł mu się na stałe w pamięć i strukturę skojarzeń. O, Krasnow to była figura, Krasnow to była legenda! On miał nosa, posiadał owo charakterystyczne wyczucie rodzących się właśnie w nauce trendów – tej umiejętności nikt mu nie odmawiał. Wszelako wydawało się, iż była to jedyna jego prawdziwie wybitna cecha i całość „sukcesów" Krasnowa należało przypisać po prostu jego nienasycalnej ambicji.
Nie inaczej w przypadku ostatniego projektu starego „profesora" (o ile Hunt wiedział, Krasnow nigdy nie miał stałego etatu na żadnym z uniwersytetów). Wystosowane przezeń półtajne memorandum, zatytułowane pompatycznie: „Chaos Genowy: dynamika Amerykańskiego Genomu", stanowiło nie więcej niż zbiór pytań i niezsyntetyzowanych informacji z różnych dziedzin, co splotły się w umyśle Krasnowa w zalążek nowej teorii. Nowej jak nowej: Hunt postrzegał ją raczej jako ciąg wyekstremalizowanych truizmów. Ale Krasnow wiedział, jak pisać, by wystarczająco zaniepokoić rządzących biurokratów, umiał w swych artykułach łączyć pozory naukowego obiektywizmu z patetyzmem telewizyjnych wieszczów kresu cywilizacji – i to chwytało. Resztę, czyli właściwą pracę umysłową, wykonywali zań inni. Aktualnie teoria Chaosu Genowego prezentowała się jako w dziewięćdziesięciu pięciu procentach dzieło grupy płatnych konsultantów zatrudnionych na początku istnienia Programu przez Hunta -wówczas (kiedy to było, zdumiał się w duchu Nicholas, przecież nawet jeszcze rok nie minął!) był to zupełnie inny Program. Lecz nikt nie miał wątpliwości, iż rzecz zapamiętana zostanie jako „teoria Krasnowa".
Autoewolucja, pisał Krasnow, jest to kreacja genetycznej przyszłości gatunku przez jego przedstawicieli. Zaczęto powszechnie używać tego terminu po komercjalizacji technologii „rzeźbienia" DNA planowanego dziecka. Całkowicie błędnie.
Otóż aby móc mówić o jakiejkolwiek ewolucji, musi zachodzić ciągły proces dziedziczenia, a tu z niczym podobnym nie mamy do czynienia, bo genetyczne rzeźbienie nie ogranicza się do jednego pokolenia, lecz dotyczy w równym stopniu całej rozciągniętej wzdłuż osi czasu linii „potomków". Gdyby jeszcze rzeźbiarze dokonywali swych operacji na DNA faktycznie pochodzącym od rodziców, dziedziczono by przynajmniej introny. Ale firmy genetic sculptors mają swoje – identyczne dla wszystkich klientów – genomy ramowe, od których zawsze rozpoczynają proces komputerowego doboru dezoksyrybonukleotydów. Nic zatem, dosłownie nic nie przechodzi z matki i ojca na ich" dziecko, nawet kody mitochondrialne. Ewolucja gatunku została ucięta niczym lancetem, dalej już tylko ewolucja mód.
Po drugie zaś – i tu Krasnow docierał do źródła zagrożenia/szansy – owo cięcie było „nieczyste". Żeby ono faktycznie dotyczyło całego gatunku…! Ale nie dotyczy. Dżdżownica światowej ekonomii rozciąga się i rozciąga -my tu biedzimy się nad genetycznymi modami, a w sercu Afryki wciąż mordują się kałasznikowami, dzidami, maczetami i mnożą zgodnie z plemienną tradycją, po dwunastu z jednej matki, umiera dziesięciu, Darwin w zenicie, czysty żywioł. Samo w sobie z genetycznego punktu widzenia nie jest to nic złego, wręcz przeciwnie, to stan naturalny, tak było przez tysiąclecia i tak być powinno, nie z tego powodu kłopot. I nie kłopot z powodu rzeźbienia jako takiego, bo gdyby było ono obligatoryjne dla każdego mieszkańca Ziemi – również nie stanowiłoby żadnego zagrożenia. Problem natomiast powstaje z pomieszania obu tych systemów, ich równoczesnego funkcjonowania w blisko ośmiomiliardowej populacji – przy czym swym genomem manipuluje zaledwie osiem jej procent.
Powiedzmy sobie jasno – grzmiał Krasnow – fakt, że rozpisaliśmy DNA Homo sapiens na grupy genów podług ich embriogenetycznych funkcji, bynajmniej nie oznacza, iż wiemy, co może dać w fenotypie dowolna ich konfiguracja, w istocie wątpliwe, byśmy kiedykolwiek w przyszłości to wiedzieli. Genetyczni rzeźbiarze codziennie aktywizują tysiące takich zestawów genów, które nie występują i nigdy nie występowały w naturalnej historii gatunku, bądź występowały, lecz zostały wyeliminowane w procesie dalszej selekcji. Dla pojedynczego osobnika noszącego je w swych komórkowych jądrach nie posiada to najmniejszego znaczenia: on ma – wynikającą z uprzednich testów -gwarancję firmy od poczęcia aż do śmierci. Nie miałoby to również znaczenia, gdyby nie pozostawiał on po sobie innych potomków, jak tylko rzeźbionych. Jednak to byłby stan idealny, modelowy, nie do osiągnięcia w rzeczywistości, gdzie ma miejsce nieustanny przepływ genów z populacji z upowszechnionym genetycznym projektowaniem do populacji wciąż podległych jedynie prawom Darwina. Ta rzeka wykoncypowanych w odmętach fuzzy logie naszych superkomputerów, artefaktycznych genów – rwie z siłą Amazonki na zewnątrz, do oceanu siedmiu miliardów Homo sapiens, rekombinujących następnie w naturalny sposób owo obce, nowe DNA z DNA nierzeźbionym lub, co gorsza, z innym DNA rzeźbionym; i jeszcze raz; i jeszcze raz; i wciąż ze świeżymi domieszkami… Rozprzestrzenia się po populacji niczym pożar w dżungli.
Kto jest w stanie przewidzieć, jakimi odgałęzieniami od gatunkowego pnia zaowocuje w przyszłości – lub owocuje już teraz – ten w pełni chaotyczny proces? Przyszła Vassone i stwierdziła: – Telepatami, między innymi.
Marina, Marina, westchnął w duchu Hunt, taka pewność siebie przystoi jedynie prorokom, a i im nie wychodzi na zdrowie.
Samochód zatrzymał się, z szyb zeszła zaćma. – Jesteśmy na miejscu – rzekł wóz. Znowu podziemny garaż. Hunt wysiadł, ruszył do windy. Obie windy, męska i żeńska, były prywatne, wynajęte wraz z dwoma najwyższymi piętrami Cygnus Tower przez atrapową firmę, którą zwykła się posługiwać w takich sytuacjach DIA. Drzwi zakluczano kartą elektroniczną oraz odciskiem kciuka, nadto już po wejściu do kabiny sprawdzał gościa przez kamerę żywy strażnik z posterunku na górze. Hunt zrobił do obiektywu ponurą minę. Winda wystartowała, ugiął nogi w kolanach. Przy hamowaniu jeszcze gorzej, senatorski szampan podszedł mu do gardła.