Mówił Schatzu: – Doktor Marina Vassone bez wątpienia wykonała wspaniałą robotę i winniśmy jej wszyscy podziw i wdzięczność, bez jej intuicji i uporu w ogóle by nas tu nie było. Pojedyncze oklaski i jeden gwizd. – Mając to w pamięci, musimy wszelako poważnie zastanowić się nad naukowymi podstawami jej tez oraz przyjętą metodologią badań. Wiele jest kwestii domagających się tu powtórnego, głębszego przemyślenia. Zadaję sobie na przykład takie pytanie: na ile monady stanowią faktyczne konstrukty psychomemiczne, a na ile jeno byty intencjonalne? Oczywiste ograniczenia pozwalają nam jedynie na obserwacje pośrednie i wszystkie wysnuwane na ich podstawie wnioski winny być traktowane z wielką ostrożnością. Przeważa metaforyka, rozumowanie rozległymi analogiami. Rozpaczliwie brakuje danych podstawowych. Rozpoczęła to sama doktor Vassone, narzucając nam wzorzec „eteru myśli" oraz ewolucyjnych maszyn psychomemicznych. Wpadliśmy w ten memotrend i jakoś nie możemy się otrząsnąć.
Pochylił się ku audytorium, uśmiechnął niepewnie. – Ale czy istotnie nie są możliwe interpretacje konkurencyjne? Można przecież wyjść od innej własności myślni: oczywistej entropiczności – i zaproponować inną analogię: model gazu, cieczy. Swobodna propagacja psychomemów wskazuje na dążenie do wyrównania „ciśnień", poziomów organizacji. Tendencje te są lokalnie przezwyciężane na skutek nieustannej emisji nowych psychomemów przez nas, ludzi, nasze mózgi, i im podobne neurogeneratory. Stąd myślnia różnicuje się lokalnie pod względem „gęstości" oraz formy modulacji. W zależności od preferowanego podejścia możemy bowiem definiować psychomem jako cząstkę, falę, częstotliwość drgań super-struny (słyszałem tu w kuluarach i takie opisy), stan energetyczny, komórkę organizmu, rodzaj metaneuronu, et cetera – zamachał ręką. – Ale to nie zmienia samego obrazu myślni: układu silnie entropicznego, powstrzymywanego od swoistej cieplnej śmierci jedynie przez interakcje z systemami nerwowymi organizmów żywych. W tym modelu (który odchodzi od interakcjonizmu Ecclesa raczej ku popperowskim emergencjom odmózgowym) istnienie monad doktor Vassone jako samoorganizujących się ewoluujących homeostatów myślni – jest zbędne. Co mówi nam tu Ockham: nie rośliny, nie zwierzęta, nie inteligencje – lecz zawirowania, zagęszczenia, krystalizacje. Treściowo koherentne? Tak: na naszym poziomie – bo to treści naszych umysłów. Przemieszczające się? Tak: jak przemieszczają się w atmosferze burze, wiry po powierzchni zbiorników wodnych. Fakty są zadowalająco tłumaczone w oparciu o znacznie skromniejsze hipotezy, postulat życia na poziomie myślni jest niekonieczny.
– Twierdzi pan, że Vassone się myli?
– Nie mam danych także po temu. Tu można wywieść wiele mitologii, ale metodologia naukowa nakazuje trzymać się teorii najuboższych. Bo skoro już szukamy tam życia, skoro szukamy tam Boga (państwo znają tę anegdotę), to i w ramach mojej interpretacji otrzymujemy teorie wszystkoistyczne. Wszak znamy dobrze hipotezę Gai. Huragany, sztormy, trąby powietrzne – formy organizacji atmosfery i oceanu – nie są w niej właśnie samodzielnymi bytami, lecz submanifestacjami globalnego organizmu, opiekuńczego homeostatu. To biosfera – a co dopiero myślnia, gdzie szybkość wewnętrznych oddziaływań jest prawie-nieskończona! Czyż wobec tego nie powinniśmy szukać świadomości u niej samej – u Myślni? Homeostat największy z możliwych. Cóż bliższego wyobrażeniu Boga? Jest wszędzie i nigdzie; był, jest i będzie; zna nasze myśli; jest nami; jest miłością, bo jest każdym uczuciem; tworzy z formy, od Słowa; początek i kres wszelkich idei; Myślnia. Ładne, prawda?
– A monady Jego organami?
– Pokazuję tylko możliwą rozpiętość interpretacji – zirytował się Schatzu. – Chciałbym się jak najściślej trzymać twardych danych i jeśli spekulować, to nie ku maksymalnej efektowności, lecz największym zagrożeniom, byśrny byli gotowi na najczarniejsze scenariusze. Przypominam, iż to nie jest czysto akademicka dyskusja. Będzie ona miała pewne praktyczne konsekwencje i wskazany jest racjonalny pesymizm. I na tym chciałbym się skupić: na prawdopodobnym zagrożeniu.
– Niech się pan nie rusza – syknął diabeł i to jakoś tak stanowczo, że po pierwszym drgnięciu Hunt istotnie zamarł w bezruchu.
– Co?
– Chwilę.
Łumm, łumm, łumm, trzy uderzenia serca.
– Tak. Idą – oświadczył Lucyfer.
– Co…? Kto?
– Wzmocnię.
Wskazał przy tym zakrzywionym pazurem w górę szybu. Nicholas odruchowo uniósł głowę. W uszach zaczęło mu huczeć od niskich, arytmicznych hałasów, najbardziej przypominało to odgłos piasku nieregularnym strumieniem wysypywanego na plastik. Dopiero po kilku sekundach rozpoznał resampling ludzkich kroków.
– Ilu? – szepnął na krótkim wydechu.
– Czworo plus.
– Szlag.
– Prześledzili w końcu zapisy sieci NEti, sir. Nakaz lub genialni sneakerzy. Tak czy owak – zawodowcy. Nie spodziewają się, że tu jeszcze siedzimy, podchodziliby wówczas inaczej.
Szmur-szszus dookoła włazu.
Hunt rzucił się w zbawczą ciemność tunelu. Lucyfer biegł w przedzie, niósł światło, wskazywał drogę. Hunt sadził wielkie susy.
Cztery, pięć, sześć, coraz wolniej… zatrzymał się i zawrócił na pięcie.
Stanął zadyszany nad nieprzytomną Mariną.
– Co robić? – krzyknął w OVR, zrozpaczony, wściekły. Trzęsącą się ręką machinalnie sięgnął do górnej wargi, teraz nagiej. Nic nie poczuł, martwe drewno: to była ta prawa.
– Niech pan ucieka! Niech pan spuści Baryshnikova! I tak jej pan nie uniesie! Jest pan osłabiony. Niech pan ucieka!
– Głupi, głupi, głupi…
– Nie ma pan szans, sir. Zabiją pana – jeśli takie mają rozkazy.
– Zabiją.
– Tak.
– Zabiją.
– Zabiją, sir.
Szłumsz, szłumszch, szłuuu, szus, szu-szu. Szli. Zazgrzytał właz.
Hunt rzucił się do Mariny. Przewrócił ją na bok, wyszarpnął spod bezwładnego ciała płaszcz. Światła! Włączył zawinięty wokół prawego przedramienia ledpad. Lewą ręką grzebał po kieszeniach skrytych w fałdach czarnego materiału. Z furią wygarnął zawartość. Wreszcie je spostrzegł. Nieporadnymi palcami złapał jedną, przytknął do szyi, przycisnął. Tfch! I lód w żyłach. Aa-aa…! Zapadał się. Kollaps jaźni.
Przypomniał sobie, jak tu wskoczą. Przypomniał sobie jasno i wyraźnie (w końcu zaledwie minuta różnicy). Najpierw dwóch, potem trzech. Zastrzelą. Pamięć krótkiego bólu (menadżer szybko uśmierzy), żywa, kompletna – lecz przecież pamięć doznania nie jest doznaniem. Więc już przybliżenia, odbicia, asocjacje; nie cierpiał. Jakby omdlewał. Spadnie w jezioro gorącej ciemności.
Tak więc pamiętał śmierć – jedną z jej stron, tę od bólu, od życia. Różnie: tak i owak. Wspomnienia się nakładały. W biodro, w głowę, znowu w głowę, ale głównie: w pierś i w pierś. Celnie strzelali. Cienie? Na pewno nieźle podpakowani nano (ten skok!). Marina, ponieważ leżała nieruchomo, stanowiła cel drugorzędny, zagrożenie niebezpośrednie – i na nią zwracali swe maszyny w drugiej kolejności, zazwyczaj Hunt nie widział jej śmierci.
Która i tak – gdy widział – była bardzo nieefektowna: podiurawili bezwładne ciało, spokojnie eksplodowali głowę.
Ale wtedy przeważnie był już głęboko w mroku, Nicholas wytężał pamięć ku coraz bledszym reminiscencjorn. Te już nadchodziły bez ładu i składu, rozbite na pojedyncze wiązki doznań, sekwencje powyrywane z łańcuchów przyczynowoskutkowych i ciągów konsekwencji. Czasami ból, czasami nie; przebłyski wspomnień odległych. Z premedytacją próbował sobie przypomnieć konkretne zdarzenia, wychodząc od założonych skojarzeń i blokując opozycyjne; odruchowo stosował techniki w trenowane na Kursach Asertywności Nieświadomej.
Słyszał, jak tamci, na górze, wciąż robią coś z włazem Odsunął się pod samą ścianę. Pocił się. Pozbawiona czucia ręką wykonywał jakieś nieskoordynowane ruchy. Natłok równoległych wspomnień odcinał go od rzeczywistości. Oczywiście mógł całkowicie odwrócić się od tej futur-pamięci – ale właśnie nie chciał. Diabeł wrzeszczał na niego, żeby uciekał, że zabiją. Hunt go odpędzał dłonią w białej rękawiczce, cienie tańczyły po ścianach. Wyłączył ledpad. Ale i to półświadomie, machinalnie, bo – szósty palec, szybko, menu, edytor. Otworzył konstrukt najprostszego odwzorowania, toporny sześcian w 3D. W środku pokraczna kukiełka, klęczy. Zoom, dotyk w operatorze. Ale nie potrafił sobie poradzić lewą ręką, ruchy były nieprecyzyjne, nazbyt gwałtowne. Znowu zmienił setup (szybko, szybciej). Pełna transmisja rozkazów ciała. Zresetował i zaczął od nowa. Pierwsze sekwencje najprostsze, tu jeszcze w miarę wąski algorytm. Potem ustawił widmowe kukły, pięciokrotnie przebiegł między nimi… ale robiło się jasno, otwierali właz, musiał kończyć. Zlepił całość operatorami warunkowymi, wybrał skrypty behawioru, opisał hierarchię celów – i już było za późno, pierwsza dwójka skoczyła.
Odpalił to makro, nawet nie wychodząc z trybu edycji-Baryshnikov automatycznie skorzystał z Rangera. Praworęczność Hunta czyniła różnicę o tyle, iż lewe ramię miał Nicholas gorzej umięśnione i unerwione, lecz przy tak małej odległości od celu Ranger łatwo to kompensował.
Teraz program musiał wybrać moment: ów ułamek sekundy, gdy oni jeszcze niczego nie widzą zza krzywizny ścian studzienki i strzelający z dołu posiada przewagę pierwszego ruchu.
Tszk! Tszk!
Uderzyli o beton martwi (oczy, jedyny słaby punkt w ich zbrojach – nawet klinger przebije noktogogle).