Wóz zatrzymał się, gliniarze wysiedli. Obaj mieli w rękach karabiny, obaj mierzyli w Hunta i AGENTA3. Szli po oddalających się od siebie łukach, pięć, osiem metrów by zminimalizować wzajemną interferencję. Widział, jak mamroczą coś do mikrofonów w kaskach.
– Ściągnij tu Jedynkę! – syknął Nicholas w OVR. I schowaj Dwójkę.
– Już – szepnął diabeł.
– Proszę położyć kobietę na ziemi! – przemówił przez głośniki wozu któryś z policjantów. – Proszę się odsunąć od siebie i uklęknąć! Powoli! Ręce na widoku!
Nicholas zdawał sobie sprawę, że taki radiowóz to istny megaskaner, i że trójwymiarowy skan A-V z całego zdarzenia idzie w czasie rzeczywistym do najbliższego posterunku, z kopiami do kilku innych miejsc; i że cokolwiek by już nie zrobił, informacja i tak rozejdzie się po układzie.
– No tośmy się – warknął w OVR.
Diabeł, mądrze, nic nie powiedział (teraz to pokorny był i cichy).
Wóz powtarzał w kółko swoje wezwanie. Policjanci zachodzili Hunta, AGENTA3 i Marinę symetrycznie z dwóch stron, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. A co za plecami? Mur. Na co to się zanosi? Na egzekucję, ot.
Nicholas rozglądnął się za innymi przechodniami, którzy mogliby ewentualnie się włączyć. Co prawda kilkoro popatrywało z dala, pojedynczy dzikusi, ale widać było, iż raczej się cieszą, że gliny przyczepiły się do kogo innego, i gdyby co, to prędzej uciekną, niż będą się mieszać. Z dachu drukarni (płonęły tam dwa brudnodymne ogniska) pokrzykiwali nastoletni gangsterzy, ale tak rytmicznie, i stojąc tak blisko siebie, że najprawdopodobniej też byli nie do użytku. Z niektórych okien starych, ceglanych domów wyglądali lekko zaciekawieni mieszkańcy (ściszy telewizory i compaki, żeby dosłyszeć szczegóły spodziewa-nej rozróby), lecz oni z kolei byli za daleko.
Nie dostrzegł AGENTA1, ale nie wiedział: martwić się tym, czy cieszyć. Policjanci byli oczywiście w pełnych rynsztunkach, pancerze absorptywne, monobłony. Nie ma co
liczyć na rozwiązania pośrednie, półśrodki. Teraz czekał, żeby diabeł zaczął mu szeptać: – Zabić ich, zabić ich – ale diabeł właśnie milczał.
Przygryzał Hunt wargę, zaciskał pięści – tę cielesną i tę wirtualną. Był przerażony – ale nie potrafił rozróżnić: sam z siebie, czy od któregoś z dwóch gliniarzy, niewątpliwie przecież zdenerwowanych.
Prawie słyszał ten szum, z jakim policyjne komputery mielą dane i porównują otrzymany obraz z rejestrem poszukiwanych.
A tu nie ma co dumać: strzelą z jakiegoś paralizatora i będzie po mnie.
Sięgnął w OVR ku AGENTOWI l.
– Gdy tylko będzie mógł obu.
I chyba już mógł, bo niemal natychmiast obaj policjanci padli na asfalt, obaj z przestrzelonymi karkami.
Gangsterzy zamilkli na chwilę, po czym zaczęli głośno gwizdać. Od domów mieszkalnych popłynęły rwane okrzyki.
Radiowóz włączył wszystkie światła, zawrócił i pognał ku domniemanej kryjówce strzelca.
A więc tak zostaje się mordercą, pomyślał Hunt, przeskakując ponad zwłokami. A może już wcześniej nim byłem? Czy tamto w metrze – to była samoobrona? Chyba tak. Więc czemu nie to tutaj? Czy znaczenie ma fakt, że oni wszyscy – byli niewinni? Powinien.
Ale, na litość boską, jakże się bronić przeciwko trendowi, nie wyrządzając przy tym krzywdy niewinnym…?
Tu są tylko ofiary.
No więc jestem tym mordercą czy nie?
Zależy, pod jakim trendem będę sądzony.
Zaśmiałby się, gdyby nie brak tchu, gdy tak biegł labiryntem bocznych uliczek w ślad za diabłem i AGENTEM3. Znowu paniczna ucieczka. Ostatnie dni obróciły się w jego pamięci w patchwork naprzemiennych: nagłych wyścigów o życie oraz długich godzin strachu i oczekiwania. Ale któraś ucieczka w końcu się nie powiedzie, nie pomoże efes, przypadkowa monada, spopielony Vittorio czy głupota przeciwnika – raz jeden. I szlus. Toż to rosyjska ruletka. Tak dłużej nie może być.
Toteż Hunt zmienił taktykę.
Wydał rozkazy. Odtąd pod zimne wargi Trupodzierżcy trafiała każda napotkana zwierznica, bez względu na wiek, płeć, stan zdrowia i stopień zanurzenia w myślni Zanim siny z zimna Księżyc wychynął zza wysokościowców na niebo, za hiszpańskojęzyczne ostrzeżenie o Tłumie, MoP dźwigał na swoich sznurkach dwadzieścia siedem kukiełek.
Wszczepka nie miała w pamięci gotowych programów do zarządzania jednostkami taktycznymi (czy w ogóle istniały takowe?) i musiała improwizować.
– Przede wszystkim – rzekł Hunt Lucyferowi – nie chcę już więcej żadnego zaskoczenia. Pokryj jak najściślej jak największą strefę. Zbieraj broń. Niszcz kamery. Mapuj myślnię. Sprawdzaj samochody.
– Tak, panie.
Trupodzierżca wciąż pozostawał w rękach AGENTA1, lecz SWAT-owiec nie szedł już w awangardzie, lecz w samym środku Strefy, u boku Hunta. Nicholas wyjął go spod zarządu menadżera i pozostawił do swej osobistej dyspozycji. Ponieważ pozostali AGENCI otaczali ich wielokrotnym i wciąż powiększającym się kordonem, Jedynce w praktyce pozostawała tylko jedna funkcja: egzekutora Władcy Marionetek.
Hunt zapytał edytor o pojemność magazynka Trupodzierżcy i liczbę ładunków. Odpowiedź zmroziła Nicholasa.
– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dwa – odparł mianowicie Master of Puppets.
Tymczasem zapadła noc, ochłodziło się, zmalała intensywność zapachów (slumsy cuchną, to jest właściwie jedyna wspólna im wszystkim cecha charakterystyczna). I Hunt, zaskoczony, skonstatował, że naprawdę lubi noc. Było coś w tym wyciszeniu dźwięków i obrazów, co przemawiało obecnie do estetycznego rdzenia jego natury. Że mniej widać i mniej słychać, większa niepewność doświadczeń i – większa samotność.
Tylko co bliższych AGENTÓW widział wyraźniej, tych z wewnętrznego kręgu. Bo już nawet nie przechodniowiów, nie miejscowych dzikusów – diabeł zajmował się nimi rękoma zwiadowców i straży zewnętrznej. Tego Nicholas nie był w stanie zobaczyć, nie grzebiąc w sensoriach przejętych zwierznic, na co nie miał wielkiej ochoty. Szli, on, AGENT1 i olbrzym z Mariną na rękach, w bąblu bezludnej przestrzeni, dodatkowo kryci kobiercami miejskich cienipółcieni, bo diabeł wybierał zawsze przejścia najciemniejsze, uliczki najwęższe, zapomniane przez Boga i ludzi pasaże, kaniony bezokiennych murów, podnóża betonowych stoków, gdzie tylko śmiecie i smród uryny.
Mimo to noc cieszyła Hunta. Że nie musiał mówić, że nie musiał słuchać słów cudzych, że niczyj wzrok go nie wiązał, niczyja myśl nie deformowała. Od przejętych zwierznic bowiem nic nie odbierał, a w każdym razie nic, co wychodziłoby od razu na powierzchnię, wyjąwszy sporadyczne kwanty doznań fizjologicznych. Ci ludzie, jak rozumiał, zostali raz i na zawsze, całkowicie złamani przez myślnię i teraz tylko wchłaniali wszystko niczym psychomemiczne gąbki, automatycznie – i bez sensu -wykonując, co tylko obsunęło się im w neurostruktury egzekutywne. MoP blokował im te rozkazy i narzucał własne. Niemniej nic nie wskazywało, iż zwierznice w ogóle zdają sobie sprawę z faktu, że ich ciała zostały wzięte w niewolę.
Tylko AGENT1, bo on przecież zwierznica nie był, mocniej zaburzał myślnię. Hunt przelotnie dojrzał się w jego wyobrażeniu, w następstwie czego przesunął go kilka metrów w przód. Co innego – patrzeć czyimiś oczyma; co innego – widzieć jego wersję świata.
Od Mariny szły tylko rzeczy złe. Spalała się na stosie i podrzynała gardło Vittoria, i tym podobne. Świadomie omijał ją wzrokiem, by nie otwierać kanałów skojarzeniowych. Więc kiedy wreszcie przyjrzał się jej dokładniej w kolejnej strefie księżycowo-reklamowego blasku z sykiem wciągnął przez zęby powietrze.
Nano ją rozkładało. Ciało utraciło pamięć formy. Najwyraźniej części funkcji RNAdycyjnych nie dało się zablokować i błyskawiczny rak przetwarzał teraz organizm Vassone w bezcelową wypadkową form preprogramowanych. Pierwsza zapomniała się twarz (a może po prostu tu każda zmiana była o tyle bardziej widoczna) i oblicze Mariny stanowiła obecnie ohydna maska spotworzonych kości i mięśni, elefantyczna karykatura ludzkiej fizjonomii. Podobnie wypoczwarzał się cały kościec. Asymetryczne odrosty wymuszały trwałe wygięcie kończyn w jakieś absurdalne kształty: ręka za plecy, druga w bok, niczym ułamane skrzydło, nogi natomiast artretycznie podkurczone, kręgosłup w skoliotyczny łuk. Nie mógł na to patrzeć. Zanim pomyślał, wyciągnął Mood Editora i wyciął potwór-Marinę. Fenoazjata szedł odtąd z pustymi rękoma, opuszczonymi wzdłuż boków.
Cóż z tego, obraz pozostał, głęboko odbity w pamięci. Szpital! Trzeba ją zdiagnozować, oczyścić organizm, może jeszcze się uda…
Nie spytał diabła o prognozy, bo ten na pewno dałby najgorsze. Spytał go natomiast o najbliższe centrum medyczne.
– Klinika dla bezrobotnych dzikusów, panie, placówka Fundacji Cięło. Oczywiście niski standard, nie należy do żadnego medykatora, oni tutaj nie mają przecież ubezpieczeń.
– Co to za Fundacja Cięło?
– Stara filantropia narkokompanii.
– A, tak. – Rzeczywiście, narkoprzemysł od początku był największym donatorem przedsięwzięć charytatywnych w Ameryce, szczególnie dużo wykładał na medycynę non-profit. Stanowiło to jeden z filarów nieustającej ofensywy memetycznej, inżynierowie najęci przez potentatów rynku stymulatorów chemicznych wytrwale pracowali nad odwróceniem trendów skojarzeniowych.