Выбрать главу

Klinika imienia Matki Teresy mieściła się w budynku byłej szkoły, obok ostało się jeszcze boisko do koszykówki-Co prawda ostatnie szkoły publiczne zamknięto dopiero kilka lat temu, lecz te w miejskich strefach „pierwszych trzech czwartych" padły na samym początku, ledwo weszła w życie Ustawa o Edukacji Niebezpośredniej – i prócz tego boiska niewiele przypominało o poprzednim przeznaczeniu budynku.

Teoretycznie dzieci dzikusów powinny otrzymywać równoważne wykształcenie dzięki bezpłatnym kanałom oświatowym, lecz wszyscy wiedzieli, że rodzice nie egzekwują tego obowiązku. Cóż, innego wyjścia nie było: budżet, ku zaskoczeniu większości kongresmenów, okazał się jednak posiadać granicę wytrzymałości na rozciąganie; a dzieci nie głosują. Zresztą – jakie dzieci głosowałyby za szkołą?

We wszystkich oknach kliniki paliły się światła – Hunt to widział, bo miał z każdej jej strony przynajmniej po jednym AGENCIE. Nad głównym wejściem płonęło holo animacji przestrzegającej przed ulicznymi zgromadzeniami. Na drzwiach nasprayowano: POSTRZAŁY OD BOISKA. Strzałka wskazywała w kierunku uchylonych wrót sali gimnastycznej. W szczelinie ktoś stał i palił papierosa.

Tam w środku musi być sporo ludzi, dumał Hunt. Chorzy, zwierznice. (Co oni robią ze zwierznicami?) Nie ma sensu samemu wchodzić, każdy szpital z pewnością posiada kilka starych, mocno zakorzenionych roślinnych monad cierpienia i smutku.

Diabeł podał mu mapę, Nicholas sprawdził rozstawienie AGENTÓW. W dwóch ciągach koncentrycznych okręgów otoczyli oni klinikę oraz kryjówkę Hunta: wrak autobusu zaparkowany na prawym boku po drugiej stronie boiska. Kręgi zachodziły na siebie właśnie na tym boisku, ale ono było ciche, ciemne, puste, Władca Marionetek za radą Lucyfera przezornie trzymał swą armię w cieniu, Zbytek ostrożności, bo niby po czym miałby jakiś szwendający się nocą po tej zapuszczonej okolicy tubylec rozpoznać stan umysłów owych mężczyzn i kobiet? jakim cudem spostrzec zależności? Istniały one tylko w OVR oraz na poziomie myślni. Zresztą wszyscy zaczajeni w mroku AGENCI naliczyli w Strefie w sumie wszystkiego czworo dzikusów, w tym jedną prawdopodobną zwierznice, która najpewniej zaraz pójdzie pod chętny pysk Trupodzierżcy; z czego w kręgu wewnętrznym tylko tego palacza.

Hunt oddał Lucyferowi mapę (zdaje się, że była wykreślona na wyprawionej ludzkiej skórze). Usiadł w kącie autobusu, tuż pod stanowiskiem kierowcy, złapał ikonę MoP-a, wcisnął ją sobie do ust (była duża, lecz krucha, miała smak papieru), po czym połknął. Metallica zagrzmiała z wnętrza kości (End of passion play, crumbling away, Tm your source of self-destruction!).

Wciągnął głęboko powietrze. Wchodzili. Ja – ja – ja -ja -ja – i ja. Zobaczył go podrzemujący w kącie poczekalni nierzeźbieniec, oryginalny Latynos, i podniósł wrzask Hunt wycelował w niego śrutówkę i przyłożył palec do ust. Cii. Latynos (sanitariusz chyba, albo sprzątacz) zamilkł. Hunt sprawdzał recepcję i sąsiednie pomieszczenia. Podczas gdy -Hunt podszedł do mężczyzny palącego nikotynowca w półuchylonych drzwiach do sali gimnastycznej, obecnie centrum urazowego dla niecelnie ostrzelanych gangsterów, boisko w takich razach służyło zapewne za parking.

Mężczyzna, chyba rzeźbiony, fenoeuropejczyk, gdy spostrzegł broń, odrzucił i przydeptał gasnącego peta. Był w szarym kitlu z logo Fundacji Cięło na piersi. Nie ogłaszał natomiast przynależności do żadnej korporacji jurydycznej.

– Słucham.

– Chciałbym mówić z kierownikiem kliniki. Lekarz wskazał na ścianę obok, na fluorescencyjne graffiti.

– Seledynowy Książę.

– Tak?

– Nie widzisz? Jesteśmy lennikami Seledynowego. -Cóż, są jurydykatorzy i jurydykatorzy.

– Bardzo się cieszę. Chciałbym mówić z kierownikiem. Lekarz ponownie spojrzał na pistolet w prawicy Hunta.

– Nie dostaliśmy zapowiedzi.

– Co?

– To nie zrobi dobrego wrażenia. Mogłabyś trochę przemyśleć swoją decyzję. Inaczej wyjdzie z tego osobista wendeta, Książę cię wyświerczy.

Hunt cofnął się na moment wraz z oddechem, do płuc, przepony. Zerknął na zewnętrzny skan AGENTA17. Była to pokryta tatuażami nastoletnia dzikuska o napompowanych piersiach i podhodowanych mięśniach nóg. Mulatka srebrne włosy, ciuchy moro, nieco sponiewierana, krwiak na skroni.

Wrócił wraz z oddechem.

– To pan jest kierownikiem – rzekł. – Nie przyszedłem pana zabić. Potrzebuję pomocy. Jak dobre ma pan wyposażenie?

– To nie wygląda tak groźnie. Może pęknięcie czaszki i wstrząs mózgu. Mogłabyś…

– Dysponujecie N-spinakiem 200 lub 300? – Co? Tak. Co ty…

Na to wybiegli z narożnego cienia AGENT3 i AGENT l. Lekarz głośno wciągnął powietrze, niezdolny do oderwania oczu od torsu fenoazjaty.

– Co jej się…

– Pan prowadzi, doktorze. Szybko.

Ostatecznym argumentem okazał się chyba ergokarabinek w rękach AGENTA1 i wszechobecne na jego czarnym odzieniu nadruki „SWAT". Doktor najwyraźniej usiłował wyciągnąć jakieś spójne logicznie wnioski, lecz w ramach posiadanych przez niego informacji rzecz była niewykonalna. Poddał się więc nieznanemu (najrozsądniejsza reakcja w tej okolicy) i skinął na całą czwórkę obcych. Hunt postąpił za nim, jednocześnie – Niszczył Hunt sieć kliniki i odłączał jej serwery. Widział (on – on – i on) w sumie czworo pracowników filii Cięło, wszyscy (minus kierownik) nierzeźbieni. Zdarł z nich telefony. Jeden próbował nawet protestować, przeszkodzić Huntowi, lecz na to wszedł AGENT uzbrojony (diabelska synchronizacja!) i odpędził pielęgniarza. Klinika została spacyfikowana.

Pacjenci bowiem – co do jednego pogrążeni byli w głębokim śnie, podłączeni przez żylne wenflony do autodozymetrów. Zresztą wszystkich pacjentów naliczył zaledwie pięcioro, z czego tylko jeden nie znalazł się w klinice na skutek postrzału. Ten bowiem – ta – przybyła tu, by urodzić. Zajrzał do wnętrza salki, gdzie czekała porodu, monitorowana przez maszyny tak stare, że wymagające oddzielnych ekranów ciekłokrystalicznych. Ona też spała, Wydęty nagi brzuch, o skórze niebezpiecznie napiętej. Zwierzęca obsceniczność sceny skruszyła w Huncie solne kryształy estetyki, skrzywił się, cofnął. Co dopiero, gdy zacznie rodzić… Jeszcze tylko tu, w strefach dziedziczne go bezrobocia, inkub bywa luksusem, a prenatalna stery lizacja kwestią tabu. Zezwierzęcone tak dzikuski często przemykają do dzielnic NEti, widuje sieje tam żebrzące z demonstracyjnie obnażonymi brzuchami i wyciągniętymi prosząco dłońmi z naciągniętymi rękawicami transferowymi.

– Przyszło takie zalecenie z CDC – tłumaczył lekarz w odpowiedzi na pytanie Hunta – żeby ich wszystkich jak najdłużej trzymać w letargach bezsennych, że to pomaga. A kogo tylko się da – odsyłać precz; zwłaszcza tych odmóżdżonych. Szpitale przecież, centra pierwszej pomocy – to są miejsca, gdzie stłoczenia wielu ludzi na małej przestrzeni uniknąć się nie da. Musieliby je zamknąć. Więc… Ale od was jakoś nie czuję. Co? Dlaczego? Tylko on. I trochę ona… To była kobieta, prawda?

– Tak.

Spinakier nanomatyczny 300-angstremowy GE stał we wnęce za półprzeźroczystą monokurtyną w izbie przyjęć. Jako uniwersalny diagnoster, stanowił chyba najczęściej używane urządzenie w całej klinice Matki Teresy. Wyglądał jak zeszłowieczna lodówka z doczepionym z boku jednym wężowym ramieniem.

Hunt wyłączył Mood Editora i zobaczył, jak AGENT3 kładzie marinopodobne monstrum na wózku przed spinakierem. Doktor tylko zerknął na zagradzających mu drogę uzbrojonych obszarpańców o nieruchomych twarzach i zabrał się do roboty. Złapał za matowosrebrne ramię spinakiera, przyłożył jego iniekcyjną końcówkę do jęczącego monotonnie horrororganizmu na wózku, po czym zamamrotał coś w łacinie.

Na zaledowanej ścianie zaczęły się wyświetlać pierwsze wyniki diagnozy. Lekarz odłożył wężowysięgnik maszyny, poklepał się po kieszeniach, wyjął papierosa, zapalił- Nikotynowiec.

– No i? – spytał Hunt.

Doktor wzdrygnął się, spojrzał w górę (Hunt bowiem w międzyczasie przedryfował do AGENTA3).

– Pana znajoma? – zagadnął. – Proszę chwilę poczekac. Nie robimy tego inwazyjnie. Zarazem z progu korytarza, ze starym Remingtonem opartym o ramię, rozglądał się Nicholas po izbie przyjęć. Zastraszony sanitariusz siedział w kącie na odwróconym kuble i tylko mrugał. Tu i ówdzie oślepiająco białą podłogę znaczyły smugi krwi. Pod najdalszym stanowiskiem leżał wielki kłąb brudnej odzieży. Jeden z anestezjonometrów miał na czarnej obudowie z monoplastiku świeże blizny po kulach. Drzwi pokrywało graffiti Seledynowego Księcia.

– Zwiesza się – stwierdził lekarz, łypiąc przez dym na szeroki ledunek. – Sprzeczne rezultaty.

– Co to znaczy?

– Wie pan, teoretycznie mogłoby to wskazywać na obecność w organizmie…

– Tak, ona jest zarażona wojskowym bionano, rekonfiguruje się już blisko dobę. Proszę mi powiedzieć, jak to zatrzymać. Odwrócić.

(Smak płatków rdzy rozgryzanych między dziecięcymi ząbkami. Liże sufit autobusu. Buciki za małe.)

Fenoeuropejski doktor zaśmiał się charkotliwie. Wskazał papierosem ergokarabinek SWAT-owca.

– A jak nie zełgam zadowalająco, to mnie rozstrzela? Hunt odpalił wariograf behawioralny. Do wnęki wszedł sędzia, uniósł wagę.