Moment niedoważkości przypomniał mu o Numerze 5. Trzeba będzie z nim pogadać. Co z Vassone, przecież profiler pilnie potrzebny. Robota dla esesmanów, psiakrew.
Poszedł prosto do Anzelma. Preslawny chrapał, rozciągnięty na swoim biurku jak na krzyżu, jedna ręka w szufladzie, druga przewieszona przez usztywnioną płachtę ledekranu.
Hunt zamachnął się i huknął drzwiami, aż mu w uszach zadzwoniło.
Anzelm zleciał na podłogę. Zawył.
– Co jest? – zagadnął uprzejmie Hunt, zaglądając pod mebel.
Anzelmowi krew ciekła z nosa. Zezował, usiłując spoglądać równocześnie na swoją dłoń z szerokimi smugami czerwieni na grzbiecie oraz na pochylającego się nad nim Hunta.
– Huntobicie – warknął i rzucił się na Nicholasa. Tamten odskoczył.
Anzelm zaczął gramolić się z czworaków.
– Sukinsyn.
– Spałeś na służbie.
– Kurewski służbista.
– Miło mi.
– Podam cię do sądu.
– Nie możesz, podpisałeś zrzeczenie się praw, a tu nie ma sieci ubezpieczenia. Zresztą sram na NEti.
– Ty sadystyczny…
– Dobra, dobra, spuść już parę. Gdzie pan pułkownik?
– Poleciał po McFly'a. Jego ludzie, będzie musiał pisać listy. Szykuj się na oberwanie chmury. – Wyciągnął w górę dłoń. – Podaj mi rękę.
– Akurat! Ściągnąłbyś mnie do parteru. Zresztą upaprałeś się cały we krwi, idź się umyj.
– Chciałbym zobaczyć minę tego kardiologa, który otworzy ci klatkę piersiową. Pieprzony wybryk natury. Może chociaż chusteczki daj.
Hunt rzucił mu pudełko i przysiadł na krawędzi biurka. Anzelm ulokował się na podłodze, w kącie pokoju, i podjął z góry skazaną na niepowodzenie walkę z plamami.
– Jak Numer Piąty? – spytał Nicholas.
– Obudził się i od razu zaczął się rzucać. Zatkałem go standardowymi formułkami i odesłałem do ciebie. Nie sprawia wrażenia wariata.
– Co z Mariną?
– Zaraz zjawią się przy niej braciszkowie.
– Jeśli przez dziesięć godzin będzie czysto, niech ją wiozą tutaj.
– Tutaj? A jak draństwo przywlecze się za nią?
To się przywlecze. Co możemy poradzić, w fortecy się zamknąć?
– Mówię ci, to od początku był poroniony pomysł. Wetknęliśmy kij w mrowisko.
– Vassone to powiedz.
– Kto mieczem wojuje. Aha, znowu dzwonili z Departamentu Stanu. Ktoś od nas powinien im rutynowo opiniować te raporty z inwigilacji ichnich bonzów. Niepotrzebnie posłaliśmy im wtedy kopię, co drugą chybioną prognozę decyzji tłumaczą teraz monadami na smyczach obcych wywiadów. Casus Vassone to woda na ich młyn. W poczcie elektronicznej jest analiza tych urojonych Wojen Monadalnych, autorstwa niejakiego Hatzu czy Katzu. Dopuszczony z ramienia Departamentu Obrony, przyjedzie tu, będzie na dniach. W Hacjendzie szaleje Krasnow, zamiast cisnąć doktorków na estepa, bawi się blockerami bionano, efesem i płodzi wielkie teorie, znowu był monit, żeby kogoś tam posłać do nadzoru.
– Efes? Co on w nim widzi?
– Ba! Jak wpadli na to miesiąc temu – asystentowi Krasnowa się przyśniło, uwierzysz? – tak poszło to piorunem. W życiu nie widziałem takiego przyspieszenia technologicznego, od eksperymentu do zastosowań użytkowych w tygodnie, ani jednej ślepej uliczki, Krasnow błogosławi, wszystko jak po maśle. Poczekaj jeszcze miesiąc, a powie ci, że w ten sposób wygra Wojny.
– Przynajmniej jest to jakiś punkt zaczepienia przy rewizji podań o dofinansowanie. Ktoś zamawiał ten efes?
– Nikt. Nikt nawet o nim nie myślał.
– Więc właśnie. Marnowanie środków budżetowych, wydatki niezgodne ze specyfikacją, malwersacje. Jeszcze zobaczymy, kto na kim pojedzie.
– A ty co usłyszałeś na przyjęciu w sferach niebiańskich? Jak w stolicy przechylają się nastroje? Czas nas teraz oskarżać, czy wyśmiewać?
– Jedno chyba nie wyklucza drugiego, w każdym razie według nich – mruknął Hunt w zamyśleniu; w międzyczasie obróciły mu się wiatraki skojarzeń. – Słuchaj, chciałbym, żebyś posadził kogoś nad analizą tych wszystkich masowych szaleństw, wiesz, sekty, samobójstwa, te rzeczy.
– W jakim kontekście? Myślni? Co to ma być, może rys historyczny dla edukacji dziatwy?
– Niee. Posadź kogoś z łbem na karku, niech spróbuje to jakoś zsyntetyzować, mamy tu przecież do czynienia z wyraźną tendencją, długofalowym procesem… No nie wiem, cholera, niech pogłówkuje. Sam kiedyś próbowałem, ale… Idę się przespać, nie chce mi się jechać do domu. – Wstał, ziewnął. – Anzelm, na miłość boską, umyj się, wyglądasz jak kapłan voodoo przy pracy.
– Pokój z tobą, Nicholas, pokój z tobą.
„JFK" wylądował, celnicy sprawdzili przebieg lotu, Flowers podpisał papiery i wynajęci pielęgniarze przenieśli nieprzytomnego mężczyznę do ambulansu. Jechali w szarówce miejskiego świtu, siedzący za kierownicą spał, komp obudził go po dotarciu na miejsce. Wynieśli nieprzytomnego na noszach. Zgodnie z instrukcją, położyli je na podłodze windy i odjechali.
Winda zatrzymała się piętro pod Centralą. Numer 4 przetoczony został na noszowym wózku przez białe korytarze do pogrążonej w półmroku sali. Tu zajęli się nim lekarz i pielęgniarka: rozebrali go, pobieżnie zbadali, opisali. W sali stało pół tuzina maszyn pełnej opieki medycznej, trzy z tych sarkofagów były już wypełnione – oddychały w nich, powoli i z mozołem, organizmy oczyszczone z pneumy.
Kolejny sarkofag otworzył się jak kwiat, asymetrycznymi metalowymi, plastikowymi i szklanymi płatkami, sięgając po mężczyznę w śpiączce. Maszyna przyjęła go w swe łono, otoczyła niezliczonymi ramionami, okryła półprzeźroczystymi błonami i wtargnęła w ciało igłami, sondami, czujnikami, elektrodami. Obudziły się – tu i w sali obok – czwarte zestawy małych ledekranów, liczników i diod, zapłonęły kanciaste hieroglify życia.
Doktor i pielęgniarka wyszli. Tamci spali bezsennie, Czworo przeterminowanych. Maszyny ich tuliły. Tylko twarze widać było wyraźnie.
3. Czerń
Przyjechała do Nowego Jorku wieczorem. Aż do samej Centrali eskortowało ją tych dwóch goryli przydzielonych jeszcze w Bostonie.
W jej gabinecie czekał Hunt. Obudził się dopiero późno po południu; kładąc się, zdjął i wyłączył telefon, a programowi sekretaryjnemu nakazał mówić, że jest „nieosiągalny", co w dzisiejszych czasach oznaczać mogło jedynie stan bardzo już bliski śmierci klinicznej.
Wieczorem wdział jasne spodnie i ciemną kamizelkę. Halsztuk miał obowiązkowo śnieżnobiały, w nim, srebrną tym razem, szpilkę z logo swej korporacji jurydycznej, harcap ściągnięty zaś złotą nicią – nadal ubierał się jak waszyngtoński urzędnik, chociaż przestał się już identyfikować z sobą z tamtych czasów. Ale przyzwyczajenia pozostały. Standardowy makijaż wokół oczu i wyprofilowane brwi przydawały jego obliczu pewnej drapieżności, który to rys również przynależał do stołecznego (czytaj: hollywoodzkiego) kanonu męskiej urody.
– Jakie to uczucie? – spytał Vassone, wymieniwszy z nią wpierw rytualne grzeczności NEti, co zajęło blisko kwadrans. Ich stosunki wciąż pozostawały ściśle sformalizowane, nie chcieli popełnić jakiegoś nieodwracalnego błędu, wykraczając pochopnie poza ramy etykiety. Coś to oznaczało, lecz Hunt nie był pewien, co właściwie. Po raz kolejny zapytywał się w myśli: Czy powinienem posłać do niej swatkę?
– Paskudne – mruknęła Vassone, zapadając się w przy-okienny fotel.
– Po co pani w ogóle jechała do tego Bostonu? Lepiej, żeby dała pani sobie spokój z wykładami i całą resztą, tu jest wystarczająco dużo roboty. Przyszły rzeczy piątego, czekam na profil i wskazówki, wkrótce będę musiał zacząć z nim negocjacje. I tak dobrze, że tymczasem dał sobie w żyłę i śpi. U-uu, ależ to wygląda. Paznokciami?
– Yhmy.
– Chyba bez operacji się nie obejdzie, to się tak samo z siebie bez blizn nie zagoi. Boli?
– Teraz nie.
– Słyszała pani o McFly`u?
– Ten nawiedzony dom w Montanie? Co się stało?
– Weszło w medium z kopytami. Masakra. Dwa trupy. Ale mamy zapis. No właśnie, niech pani powie: jakie to uczucie?
Marina zapatrzyła się przez całościenne okno na budzące się do nocnego życia miasto. Jak zwykle, była całkowicie opanowana: ani jednego niekontrolowanego drgnięcia mięśni twarzy. Mogła tak trwać godzinami -a Hunt godzinami mógł na nią patrzyć. Szerokie szramy koloru skrzepłej krwi kreśliły jej policzki z góry na dół i w skos.
– To wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażaliśmy -rzekła wreszcie. – Wcale nie przymus; i nie przejęcie kontroli ciała; nawet nie podział osobowości. Już raczej szukałabym analogii z narkotykami. Otóż, rozumie pan, ja naprawdę nienawidziłam się za zabicie swoich dzieci.
– Pani ma tylko jedno dziecko, syna Jasona.
Wiem. Wiem! Ale ich wspomnienie było takie wyraźne, pamiętałam ich imiona, wygląd, pamiętałam, jak siadywałam w salonie przed inkubem i patrzyłam, jak rosną… wciąż pamiętam, jeszcze wyraźniej. Wnętrze jakiegoś domu, i tego mężczyznę, to był mój mąż. Takie rzeczy… zapach jego skóry, odblask słońca na meblach, Przez okna widać było ocean… wiem, że to ocean… Ja – to znaczy nie ja: ona, ta kobieta – ale ja to pamiętam, więc jakoś i ja… Były takie małe, dwa i trzy lata, on pojechał gdzieś za pracą, nie wracał, a one wrzeszczały i wrzeszczały, a ja byłam młoda, bardzo młoda… Rozumie pan, pamiętam nawet jej usprawiedliwienia. Ale przede wszystkim dzieci, mój Boże, te dzieci. Wyłączyła je, jak się wyłącza kompa. Przestała karmić, zakneblowała, zamknęła w łazience, poszła się zabawić. Spokój. Pamiętam, jak to robię. Rozumie pan? Ja to pamiętam. I żeby to jeszcze było całkowicie obce, przekopiowane z cudzego życia… to się miesza, miksuje, przeplata, adaptuje do mojej własnej pamięci! W jednym ze wspomnień kocham się z tym jej/moim mężem pod lustrem – i w odbiciu to jestem ja, ja! Monada odpadła, ale zostawiła kawałek siebie, żądło, jad, i to się teraz wżera we mnie, rozrasta, wpycha macki. Nowotwór fałszywej pamięci. A tam, w restauracji, spadła na mnie, jakby ktoś nagle uleczył mnie z wielkiej amnezji. Przypomniałam sobie – tak to wyglądało: przypomniałam sobie.