Sięgnął nawet do ustnika fajki, ręką prawą, tą od magii; i niemal poczuł jego kształt pod palcami. Miał długie paznokcie, przesuwał nimi po drewnie…
– Szlag by to trafił!
Teraz był wystarczająco wściekły, by rozkazać swej armii przebić się przez tę blokadę mostu bez względu na koszty. Co, u licha, setka zwierznic mniej, setka zwierznic więcej…!
AGENT1 odszedł, by przyjąć dary Księcia. To był jedyny warunek Seledynowego: przejęcie przez Hunta wszystkich miejscowych zwierznic i wyprowadzenie ich poza granice jego dominium. Wiedzieli, że potrafi to zrobić: przez ten dzień, gdy Hunt odsypiał amputację, diabeł posiadł kilkadziesiąt ciał. Więc wiedzieli, widział to w ich oczach. Czy dlatego się bali, czy dlatego kłamali? Prawdopodobnie. Komu się zatem kłaniali? Trupodzierżcy.
A niech idą, niech giną!
Wiatr przyniósł hurgot łopat śmigłowca. Hunt odskoczył w głębszy cień. Bez wspomagania Baryshnikova potknął się i przewrócił, boleśnie tłukąc biodro. Zacisnął zęby, klnąc w myślach z bezsilnego gniewu. Podbiegło kilku AGENTÓW, by mu pomóc, ale odpędził ich. Zablokował ból, wstał sam. Pomimo wszystkich tych, jakże logicznych wywodów, efektownych macierzy, kalkulacji prawdopodobieństw – wciąż gryzł go od środka wąż wątpliwości, powoli, z nieskończoną cierpliwością. No bo po co się tak ciskać, czy nie rozsądniej spokojnie doczekać wyjścia z OVR?
Gniotły go przez materiał płaszcza ostre krawędzie, Sięgnął lewą ręką. Płytki z Modlitwą. Przełożył je tu z torby, którą oddał był któremuś z AGENTÓW, płytki oraz kapsułkę iniekcyjną. Przyjrzał się jej na otwartej dłoni.
Druga, ostatnia porcja efesu.
Tak. Tak!
Uniósł i przycisnął kapsułkę do szyi.
Tym razem był przygotowany. Mimo to przypomnienie sobie wszystkiego z koniecznymi detalami, w logicznym ciągu, zajęło mu dobrych kilka minut. Stał, przygarbiony, i kręcił głową. Marina zaczęła coś mówić – wyłączył ją brutalnie w pół słowa.
Zawołał na diabła, po czym rozwinął ledpad. Pamiętał, jak używa dwóch różnych przeszukiwarek: Knighta i ProRes. Zaczął od ProRes. Ravenskull 2.0 – zawsze to pisał, za każdym razem, gdy się udawało. Napisał i teraz. Zapuścił browser. Plik został znaleziony na udostępnionej zewnętrznym użytkownikom części pewnej Hamaby, za wiedeńską gwiazdą. Jakiś austriacki hacker (Nocny Jeździec – katalog był zatytułowany: Nachtritter's Resources) nosił to w głowie. Hunt ściągnął Rauenskulla i sprawdził katalog zapotrzebowania hackera. Niestety, nie miał niczego, czego tamten pożądał – były to bez wątpienia co do jednego najgorętsze obecnie kawałki.
Pojawił się AGENT z zamówionym przez Nicholasa czytnikiem.
– Wziąłem od miejscowych – poinformował diabeł.
Hunt wcisnął w napęd po kolei obie płytki i przekopiował Modlitwę na ledpad. Następnie odpalił Ravenskulla. A Ravenskull – Rauenskull zaczął spokojnie dekompresować Modlitwę.
Przelotnie się zastanowił, czy Hedge faktycznie mógł o nim nie wiedzieć, czy też z premedytacją skłamał, by zachować Modlitwę dla siebie. Mhm, wszak pytałem go o opinię ładnych parę dni temu, co w przypadku tego pokroju software'u czyni już znaczną różnicę. (Jeśli istotnie było to parę dni, a nie zaledwie parę godzin czy… Apage!)
Istniały teraz dwa sposoby przekopiowania rozpakowanej Modlitwy do Huntowej Tuluzy, której moduł łączności pozostawał zablokowany. Pierwszy, bardziej oczywisty: przescrollować cały asemblerowy listing programu na ledekranie przed oczyma Nicholasa. Ale to zajęłoby zbyt wiele czasu. Drugi: posłużyć się którymś z AGENTÓW i przerzucić plik z jego wszczepki via Trupodzierżca. Wśród AGENTÓW nie było wielu ze wszczepkami, a już żadnego z Tuluzą (gdyby mieli Tuluzę, mieliby i Grzyba, nie skończyliby jako zwierznice – Hunt bardzo chciał w to wierzyć), jednak już w samym pasażu znalazł dwóch z Hamabą.
I zrobił tak, jak pamiętał. Po czym uruchomił Modlitwę.
Diabeł ukłonił się i wyjął zza pazuchy ebonitowy buzdygan.
– Oto jest berło strachu i miłości. Co rozkażesz, panie?
– Grobowce.
Mówił Jugrin:
– Ma skutki uboczne, rzecz jasna. Nie wszystkie do końca rozpoznaliśmy. Polimemoryzm, dyschronia…
– Uzależnia? – spytał ktoś z sali.
– Nie. Ale gromadzi się w organizmie i nawet długo po upływie nominalnego czasu działania daje o sobie znać. Opisywane to bywa jako krótkie przebłyski, czy nawet podświadome intuicje, rozpoznawane dopiero post factum.
– A ten… polimemoryzm?
– Futurpamięć au rebours. Tego nie rozumiemy. Pamiętana przez efesera przeszłość przestaje mu się układać w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy.
Jugrin naszkicował na ledunku taki schemat: snopek linii zbiegających się w środku w jednym punkcie, a rozchodzących się na obu końcach trzydziestostopniowymi wachlarzami. Zaznaczył strzałkę czasu, zaś punkt zbiegu podpisał: TERAZ.
– Zazwyczaj – dodał – drogą porównywania faktów pamiętanych z doświadczanymi efeser potrafi ustalić prawdziwą linię zdarzeń; ale nie zawsze, pomniejszył i przesunął rysunek pod sufit.
– Istnieją pewne konsekwencje stosowania futuroskopu, których na razie dopiero się domyślamy. Wiadomo, że wraz ze zwiększaniem efektywnego zasięgu efesu, to znaczy iloczynu mocy nominalnej oraz jugrinu użytkownika…
Chichoty na sali.
– Tak, tak, dziękuję. Jak mówię, wraz z jego zwiększaniem zwiększa się, mhm, rozdzielczość futurpamięci. Potocznym językiem: można wówczas wybierać między przyszłościami o coraz mniejszym prawdopodobieństwie ziszczenia. Przy czym zdarzenia krytyczne, czyli zmiany decydujące o wyborze ścieżki, wcale nie muszą być w widocznie logiczny sposób powiązane z pożądanymi efektami. Nasi najlepsi efeserzy przez kontrolę swojego oddechu potrafią zmieniać tor lotu ptaków.
Szmer niedowierzania.
– Bo czym właściwie jest futuroskop? – uśmiechnął się Jugrin. – To quasiorganiczny środek chemiczny wpływający na pracę mózgu w sposób, którego właściwie nie rozumiemy. Syntetyzujemy go w laboratoriach Hacjendy metodą nano, sztucznie budując od podstaw – ale przecież nie jest powiedziane, że nie może on powstawać na innej drodze, no a nie posiada w swym składzie żadnych rzadkich pierwiastków, ekscentrycznych związków, niczego, czego i tak nie znaleźlibyśmy w naszych ciałach. Co nie znaczy, że wiemy, jak doprowadzić do wykształcenia się produkującego go gruczołu. Czy istnieje stosowna kombinacja genów. Ale: jest to możliwe. Rzekłbym: prawdopodobne.
Jugrin zmierzył audytorium długim spojrzeniem.
– A skoro jest to w ogóle prawdopodobne – zaakcentował – to istnieje taki efektywny zasięg futuroskopu, powyżej którego efeser jest w stanie ziścić przyszłość, w której posiada ów gruczoł. Co pozwala mu dokonywać dalszych ciągłych zmian. Nie potrzebuje żadnego RNAdytora: po prostu wybiera i realizuje. Więcej: ziszcza nawet takie rzeczy, których i najgenialniejszy RNAdytor nie byłby w stanie sprawić. Rozwija w swym układzie dokrew-nym organ produkujący w naturalny sposób długozakresowy analog futuroskopu. Jak serotoninę, somatotropinę czy kalcytoninę. Może zresztą po prostu przystosowuje do jego produkcji jakiś już istniejący gruczoł, przysadkę trzustkę, cholera wie. Rozumiecie państwo? Mowa tu o swoistym progn autokatalizacyjnym futuroskopu. Wystarczy jednorazowe wstrzyknięcie efesu o odpowiednio dużej mocy: zostaje przekroczony próg i potem rusza to lawiną, nie do powstrzymania. Maszyna samosprzężna: im większy zasięg i rozdzielczość, tym mocniejszy efes sobie zapewniają, tym większy zasięg, et cetera, ad infm-tum. Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, co dostaniemy na wyjściu. Jest to furtka do Tajemnicy Ostatecznej.
– Ulatuje pan w metafizykę, doktorze. Na ziemię, prosimy, między Tomaszów.
– No tak – zmieszał się Jugrin. – Niemniej musicie państwo przyznać, iż otwiera nam to pole do ciekawych spekulacji. Otóż niewykluczone, iż jako akcydentalne mutacje pojawiały się w przeszłości w ramach gatunku Homo sapiens osobniki posiadające zaczątkową formę takiego gruczołu i jeśli na dodatek charakteryzowały się one względnie wysokim jugrinem… Nostradamusi, naturalni efeserzy czasów diabła i kropidła… Bardzo mroczne ich wizje… Nieśmiertelność jako jedna z możliwości. Dwa kroki po tej ścieżce – i co widzą? Metalowe ptaki, Babilon podniesiony do entej potęgi, smoki żelazne, wizje na niebie, piekło lub niebo, oba.
– Litości, doktorze…
Ktoś inny wyratował Jugrina, zmieniając temat, starszy nierzeźbieniec z identyfikatorem cywilnego konsultanta:
– Jak właściwie wpadliście na ten futuroskop? Przecież tam, w Hacjendzie, nie nim mieliście się zajmować.
– To w ogóle ciekawa historia. Facet, który zaczął eksperymenty z tymi związkami, twierdzi, że zainspirował go pewien sen.
Śmiechy.
– Rzeczywiście – zawtórował im Jugrin. – Zresztą mętnie się tłumaczy i nie chce, bądź nie potrafi powiedzieć, co właściwie mu się śniło. Z drugiej strony, wiem z własnego doświadczenia, że takie dzikie skojarzenia rzeczywiście prowadzą czasami do odkryć…
Tak zwane Grobowce, gdzie u schyłku lat zerowych wybudowano kilka tysięcy bloków w „standardzie socjalnym" z przeznaczeniem dla niewykwalifikowanych imigrantów, współcześnie stanowiły matecznik nowojorskich subkultur nierzeźbieńczych i charakteryzowały się wskaźnikiem porodów pozainkubowych lokującym się w górnej dziesiątce dla całego kraju. „Standard socjalny" oznaczał tu poziom „luksusu" możliwy do utrzymania przez tych, których cały dochód pochodził z państwowej pomocy socjalnej. Ludzie tam mieszkający nie pracowali, nie będą pracować i spłodzą dzieci, które (z rzadkimi wyjątkami) również nie podejmą nigdy legalnej pracy. Rzeźbienie oraz wykształcenie konieczne dla zdobycia jakiegokolwiek zawodu pozostawały dla nich całkowicie niedostępne. Te nieliczne prace fizyczne, które nie wymagały podobnych kwalifikacji, stanowiły monopol równoległej gospodarki więziennej, ona dysponowała milionami robotników, którym musiała dać zajęcie. Czasami – na przykład w usługach – zatrudnienie więźniów nie wchodziło w grę, niszę tę z nadmiarem wypełniali jednak niewykwalifikowani rzeźbieni (potomkowie członków byłej klasy średniej), którzy przynajmniej estetycznie wyglądali.