Stawało się to coraz trudniejsze. Była noc, mgła (nie, mgły nie było), lecz w co drugim oknie paliło się światło, ludzie skakali po kanałach, oglądając największy show telewizyjny wszech czasów: transmisję na żywo z upadku państwa i zagłady miast. Te światła to były głównie poblaski bijące od całościennych ledtapet. Przez Mgłę przedzierały się do Hunta i mimo Grzyba infekowały jego umysł niektóre z niezliczonych psychomemów wzrokowych emitowanych przez tych widzów: płaskie obrazy paniki, przemocy, zniszczenia, szaleństwa, wizualizujące statystykę animacje, poważne twarze komentatorów, zapłakane – rodzin i przyjaciół osób zmarłych tudzież zezwierznicowanych. Tych ostatnich media ochrzciły mianem „zagubionych". Bezpieczne słowo, neutralnie sprzężone, ale z pewnością mniej chwytliwe od „małp".
To nie były Grobowce, umysły mieszkańców tej dzielnicy nie zostały przeorane przez memy strachu i posłuszeństwa. Wystarczyło jedno pchnięcie, by rozpędził się zgubny dla Nicholasa trend. W pół godziny utracił wszelką nadzieję (bo i niewiele jej miał). Jeszcze przed chwilą pisał do Quranta: 8.00 A.M., ALE POSTARAM SIĘ WCZEŚNIEJ. Teraz mógł zapomnieć o Czterolistnej.
Zaczęło się oczywiście od zdarzenia omal bez znaczenia. Diabeł/Armia, zgodnie z narzuconym przez Hunta skryptem, zabezpieczał wszystkie punkty w linii prostej od Nicholasa – w każdym razie te, do których miał dostęp i do których mieli dostęp potencjalni zamachowcy (czyli każdy prócz AGENTÓW). Oznaczało to obstawianie wszystkich drzwi i okien, obok których musiał Hunt przejść. Oczywiście diabeł starał się w miarę możliwości wybierać trasę minimalizującą liczbę takich punktów, jednak nie istniała przecież droga z Nowego Jorku do enklaw całkowicie bezpieczna przed wzrokiem tubylców. I zdarzyło się, że pewnego emerytowanego policjanta oderwał od telewizji i pognał do łazienki pełny pęcherz. Wracając, eksglina wyjrzał przez okno i ujrzał Armię. Pokonawszy nagły stupor, uniósł dłoń do ust i zadzwonił do sąsiada. Sąsiad widział to samo. Wyszedł przed dom, na trawnik. AGENT486 natychmiast przegonił go do środka. Emeryt zadzwonił z kolei do znajomych w służbie. Jeden z nich zechciał przyjrzeć się sytuacji bezpośrednio i przekonał się, że żadna z kamer z inkryminowanego obszaru nie działa. Pogadał z programem zarządzającym siłami NYPD i za Grobowce przesunięto dwa radiowozy, w tym jeden z załogą. Radiowozy natknęły się na jurdy. Wymieniono informacje.
Diabeł próbował ich ominąć, ale policjanci (w tym wypadku: publiczni i prywatni, pracujący razem) zorientowali się i zajechali Armii drogę. Skryty we Mgle Hunt widział to wszystko tysięcznymi oczyma. Najdalej wysuniętych AGENTÓW dzieliło od policyjnych pojazdów kilkadziesiąt kroków.
– Nie mogą cię zobaczyć, panie. Cokolwiek by się działo – nie mogą cię zobaczyć.
– Taa.
Gdyby go zidentyfikowali… Nawet nie chciał myśleć.
– Na razie to jest dla nich jakaś spontaniczna banda. Spora, to prawda, może Tłum. Ale nie niszczy, nie zabija, nie mają powodu się wtrącać, zwłaszcza zważywszy na to, co się dzieje w innych częściach miasta. Lecz kiedy cię, panie, rozpoznają…
– Wiem – mruknął Hunt, zirytowany łopatologicznymi wywodami menadżera.
Siedział na krawężniku przed lokalnym magazynem sieci Home Delivery, zawinięty ciasno w płaszcz.
Marina usiadła obok, wyciągnęła długie nogi obleczone w półprzejrzysty cień. Nicholas poczuł zapach jej perfum i przez chwilę podejrzewał nawet infekcję po myślni. Jak to się jednak potrafi człowiek zapomnieć w OVR…
– Wiesz – zaśmiał się ponuro, z miejsca się asekurując – ja naprawdę wierzyłem, że się nam uda…
– Panie – pochylił się nad nimi diabeł – nie ma powodu do rozpaczy. Bez trudu mogę się przebić.
Hunt uniósł wzrok.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– Dysponujesz, panie, Armią – tłumaczył cierpliwie czart. – Mówię o Wojnie.
– Co?
– Inaczej zabiją cię.
– Zamknij się.
– Zabiją cię, panie.
– Wszedłeś w tryb „Ludobójstwo", czy co? Weź się lepiej zdiagnozuj.
Lucyfer długimi pazurami rozdarł swoją czarną pierś na dwoje, ukazując ogromne, mięsiste serce, skórzasty, brązowy muskuł, bardzo powoli kurczący się i rozkurczający. Łuummmm-łuuummmmmm…
– Nic mi nie jest – rzekł diabeł, zajrzawszy do swego wnętrza.
Nicholas wykonał prawą dłonią gest pomniejszego egzorcyzmu i Lucyfer cofnął się w Mgłę, skrupulatnie zasklepiając swą klatkę piersiową.
Marina obracała na palcach srebrne obrączki.
– Nie sądzę, żeby to miał być koniec – szepnęła.
– Mhm?
– Ravenskull… Chyba wiem dlaczego.
– No?
– Przesłał ci Modlitwę, efes… Zatem posiadał je już od Pewnego czasu. Dlaczego zakładamy, że sam z nich nie skorzystał?
– Bronstein? Mógł. Ale nic na to nie wskazuje.
– Doprawdy? Zastanów się. On nie był rzeźbiony. Skąd wiesz, jak wysokiego miał jugrina?
– Nie skończyłby wówczas na żyrandolu.
– Doprawdy? – powtórzyła. – Zastanów się.
– Chcesz powiedzieć… – zmarszczył brwi – że to jest wybrana przez niego przyszłość?
– Aha. Zobacz, jak przydały ci się te dwa efesy, zobacz jakie szczęście dotąd mieliśmy. Idziemy ścieżką niskiego prawdopodobieństwa, Nicholas, nie da się zaprzeczyć-bardzo niskiego.
– Niemożliwe. – Pokręcił głową. – Kto wybiera własną śmierć?
– Sam wskazywałeś na siłę jego motywacji.
– No tak. Ale co to by musiał być za cel? Co takiego musiałby ujrzeć Bronstein w futurpamięci, żeby jako warunek wstępny realizacji wybranej przyszłości poświęcić własne życie?
– No?
Hunt zapatrzył się ślepo w Mgłę.
– Ratunek dla kraju. Co najmniej.
– Też tak sądzę. – Ujęła Nicholasa za dłoń (lewą), uścisnęła. – Wcale nie sugerował się twoją wpadką z emerytami, nie liczył na przypadkowe odruchy. On wiedział.
Hunt znowu się zaśmiał, jeszcze bardziej ponuro.
– Wolne żarty! Modlitwa? Jak mówisz, sam dysponował nią na długo przede mną. I co zrobił? Nic. Inaczej dotąd z pewnością odbiłoby się w myślni.
– Może właśnie ten kontrtrend…
– Akurat! Po tygodniu!
– Więc coś innego… Spełni się jakoś.
– Co?
– Nie wiem.
– Ta, bohater narodowy, już to widzę…
Od czoła Armii doszły ich dwa strzały. Oboje odruchowo obrócili głowy.
– Zaczyna się – stwierdził. – Zaraz tu wróci diabeł, kusić.
– Nicholas…
– Proszę bardzo, mogę poczekać na cud. Naciskając zimną dłonią (poczuł chłód obrączek na potylicy), obróciła jego głowę ku sobie, odrywając mu spojrzenie od Mgły, w której majaczyły nieruchome sylwetki AGENTÓW gwardii.
Żadnych już słów. Mgła jakby dodatkowo zgęstniała, tłumiąc i przesłaniając wszystko wokół. Pocałuję ją, pomyślał Nicholas, z kosmiczną nieuchronnością przyciągany przez Marinę, antycypując już smak jej ust i wyraz twarzy, z jakim przymykać będzie nieznośnie błękitne oczy.
Zanim ukończył ruch, inne skojarzenia przeważyły. Zimny chodnik. Zapach zgnilizny. Szambo biologiczne. Zebrało mu się na wymioty. Skóra zaczęła swędzieć. Wybuchła w nim nagła potrzeba ruchu. Nie wiedział, co się dzieje. To znaczy piętro wyżej już wiedział: coś przedarło się przez Grzyb, oto, co się dzieje – lecz ani nie był w stanie dzięki temu zapanować nad zalewem wrażeń, ani zorganizować ich w celowy schemat. Zdaje się, że w międzyczasie spięło mu mięśnie i zmienił położenie ciała, bo teraz wszystko, co widział, to była Mgła. Mgłę widział, Mgłę słyszał, Mgłę czuł. Zaryczeć! Wierzgnąć! Ugryźć! Biec, biec, biec! Ale nie miał już nóg, nie miał już rąk, nie miał już twarzy. A przecież pamiętał, jak biega po zielonych równinach; pamiętał krew na języku i ciężkie bukiety zapachowe. Mógł! Gdyby tylko! Pamiętał przecież, wciąż pamiętał. Byle się ruszyć!
Lecz Mgła – Mgła to wypaliła. Coraz gęstsza, cięższa, bardziej żrąca, bogata smakami. Straszliwy ogień kwasu skauteryzował mu wszystkie zakończenia nerwów. Zatracił Hunt poczucie teraźniejszości i skalę czasu. Naraz bowiem było już „po" i wszystko inne należało do zamkniętego zbioru pamięci, nawet nie próbował sięgać, bojąc się straszliwych znalezisk. Płynął przez żywiczną zupę. Współbracia wdzięczyli się doń w godowych transfiguracjach egzociała. Zbliżał się moment przejścia, koniunkcja pożądań, ciśnienie grawitacyjne poruszało błędnikowe organy płciowe ich endociał. Wszechocean tego świata był równie wzburzony, zjednoczone gwiazdy, z rzadka dostrzegane z życionośnych głębin planety, przyciągały ku sobie wszelką materię, organiczną i nieorganiczną. Hunt, istota operująca na świadomości Hunta opadała i podnosiła się wraz z masami ciężkiej atmosfery, gęstego koloidu, na wpół żywego, na pewno bardziej aniżeli odrzucane weń moduły egzocielesne. Widział (cóż, miał przynajmniej wrażenie, że to sprawka wzroku), jak je odrzucają. Oni: jemu podobni. Mógł obserwować szaleństwo ich godów. Mijały liczne omroczą i rozjaśnię. Wkrótce zrozumiał formę istnienia. Życie na tej planecie dwóch słońc broni się przed zmiennością środowiska (środowiska o warunkach narzucanych przez astrograficzny bilard) cebularnym dualizmem wpisanym w mechanizm filogenezy każdej najpodlejszej drobiny z replikacyjnym farszem. Więc jestem ja, który jestem i który będę i w którym drzemie pamięć nieskończonej linii potomków; i jestem ja, który jestem i nic ponad to. Ten pierwszy,ja" stanowi nie więcej, jak kosmate jądro, serce wiru, co posiada moc splatania pochwyconych włókien egzocielesnych – moich, cudzych, one nie wiedzą – w kształty zdatne do przetrwania w nowym otoczeniu; natomiast ten drugi,ja" – to wielka burza owych włókien, egzociało płynące na falach wzbudzanych przez niewidocznych bogów masy. I kiedy nadchodzi sezon żądz, kiedy mały, wodnisty organ endociała zaczyna się trząść w fizjologicznym strachu samotnego istnienia -wir się rozpędza, następuje konsumpcja i odrzucenie zadzierzgniętych mikrowłókien, bezrozumne polowanie na nowe, wzajemne pożeranie się, rozdymanie do rozmiarów gigantycznych dryfbulw, potem znowu rekonfignracje – aż zostanie osiągnięta zgodność, rezonans kształtów, i nastąpi podział endorganizmów. Cała przyroda burzy się i przekształca. I nie sprawia różnicy, że idzie o nas, bo kimże my jesteśmy, właścicielami planety? Na pewno nie. Więcej tu generatorów psychomemów aniżeli jedna rasa, dużo więcej, a rekonfigurowany Hunt płynie przez kleistą szarość i widzi (bo asymiluje), że tutaj nie ma i nigdy nie było żadnej cywilizacji, że nie kryje twardej powłoki wielkiego globu żadne cmentarzysko sztucznych form materii nieożywionej. Jest tylko włóknista zupa, są tylko szybujące w niej globularne maszynki do egzekucji permutowanego kodu: jądra endonomiczne. One oplatają dookoła siebie wciąż nowe i nowe ciała, niektóre rozmiarów kciuka (co to kciuk?), niektóre stadionu (co to stadion?). Bóg tego świata, gdybyśmy Go w ogóle przeczuli, uabstrakcyjniłby się nam zapewne w postaci ostatecznego i przedpierwszego ziarna, dookoła którego omotany jest cały Wszechświat. Nierozrysowana dialektyka, gdybyśmy ją jednak rozrysowali symetrycznym diagramem, objawiłaby nam prawa gradacyjnych dopełnień: co jest jądrem czego; co wokół czego się plecie; gdzie zachowana cała wejściowa informacja.