– Widać Bronstein nie zadbał do końca – uśmiechnął się do Mariny (uśmiech jako maska dla gniewu). – Chyba jednak nie jest nam pisane.
– Póki życia – mruknęła Vassone, obrzucając obojętnym spojrzeniem swoje pokrak-ciało – poty rozczarowań.
– Panie, ja nie sądzę, żeby im tam faktycznie zniszczyło umysły, jeśli tego właśnie się obawiasz.
– Ty nie sądzisz?
– To nie jest sytuacja Grobowców. Proszę się przypatrzyć. Gdyby to były małpy…
– Więc co?
– Jakaś silna monada ekstrawertyzmu, może agresji; ale także strachu. Ulice są puste…
– Jest wcześnie.
– Tak. Ale, panie… Tsztuk! Tsztuk! Tsztuk!
Marina krzyknęła rozpaczliwie, instynktownie rzucając się ku swemu ciału – SWAT-owiec spadł z harleya, upuszczając je na jezdnię.
Tyle Hunt zdążył zobaczyć, zanim diabeł/Baryshnikov nie przewinął go przez barierkę i stoczył w dół zbocza; kule zaraz zastukały o balustradę.
– Stop! – Hunt zacisnął prawicę w pięść.
Diabeł/Baryshnikov zatrzymał go sześć stóp poniżej poziomu drogi, w szczególnie wysokim gąszczu podrasowanego genetycznie kudzu. Hunt odruchowo próbował się złapać tych roślin, podciągnąć – rwały się i zostawały mu w dłoni.
– Obraz – sapnął, obracając się na plecy i wyszukując stopami oparcie.
Ale już nie miał Armii i nie było mowy o obrazie stereograficznym – diabeł dysponował zaledwie jednym skanera, od AGENTA1. Ten zaś leżał pod przewróconym harleyem, wykrwawiając się od licznych postrzałów, o czym Lucyfer nie omieszkał poinformować Hunta, gdy otworzył dla niego obraz czystego, błękitnego nieba, w które wpatrywał się niezdolny do poruszenia głową SWAT-owiec.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! – warknął Hunt w OVR, wciąż na dopingu adrenalinowym, przerażony, nasłuchujący kroków mordercy nad głową. Panowała jednak cisza. Do Hunta wszakże przyssało się, szybko sprowadzone po ścieżkach przetartych skojarzeń, wspomnienie równie nagłych i niespodziewanych strzałów na tarasie nad rozpędzonym Tłumem, niemutowalne wspomnienie rozpadającej się niczym przegniły arbuz głowy Colleen…
– Chyba go dostał, panie.
– To widzę. Ni ręką, ni nogą.
– AGENT strzelającego. Zdążył posłać serię, taki miał skrypt.
– Nie słyszałem.
– Ma wbudowany tłumik. Rzeczywiście.
Weźże się w garść, Nicholas! – Marina?
Wylądowała zgrabnie obok niego w lekkim przysiadzie, bezszelestny cień.
– Dwa postrzały, ale niegroźne, o ile potrafię ocenić.
– Potwierdzam – rzekł Lucyfer.
– Co teraz? – spytał ich Hunt. – I kto to w ogóle jest, na litość boską? Tamten coś zobaczył? Skoro go trafił… Lucek!
Diabeł posłusznie odtworzył skan V AGENTA1 i cofnął się do odpowiedniego momentu. Otrzymali obraz mężczyzny z pistoletem w ręce, zbiegającego pomiędzy drzewami na łeb, na szyję. Powiększenie, wyostrzenie. Twarz: Julius Qurant.
– No tak.
I co za twarz: żywa karykatura wściekłości, żalu, desperacji. Chyba płakał. Strzelając, wykrzykiwał coś. Potem potknął się i przewrócił.
Idiota! Idiota, idiota, idiota, powtarzał sobie Hunt. Sam podszedłem wariatowi pod lufę. Wskazał mi miejsce, czas – a ja grzecznie ustawiłem się na strzelnicy.
Odczekali jeszcze dziesięć minut, ale gdy na górze wciąż panowała cisza (konający AGENTl także niczego nie słyszał), Nicholas zaczął się wspinać. Z jedną dłonią i zdradzieckim kudzu jako jedyną pomocą we wspinaczce – pokonanie tych dwóch metrów zabrało mu kolejnych pięć minut. Gdyby nie Baryshnikov, nie wydostałby się w ogóle.
Przeszedłszy w końcu przez balustradę, rozejrzał się za Qurantem. Leżał on dokładnie tam, gdzie trafił go AGENTclass="underline" kilkanaście kroków w górę zbocza, zahaczony kolanem o pień młodej świerkososny.
Hunt zdjął z AGENTA1 motocykl, ciało Mariny przeniósł ostrożnie na trawę, w cień wielkiej tablicy inforrnacyjnej, po czym wspiął się do Quranta.
Julius dostał przez pierś, niezbyt precyzyjnie, ale skutecznie. Współczesna amunicja praktycznie gwarantowała śmierć w przypadku każdego postrzału w tułów lub głowę: subpociski, pociski odkształcające, wrednie grzybkujące, miękkie, płynne, trójstopniowe, zatrute, nadziane ultrazj adliwymi RNAdytorami… W większości były one co prawda nielegalne, lecz i tak SWAT-owiec nieźle sobie poradził ze swym rządowym ergokarabinkiem.
Qurant oddychał bardzo ciężko, świszcząc ohydnie, wraz z powietrzem i urywanymi słowy oddając ustami jasną krew. W piersi mlaskało mu głośno przy każdym wdechu.
– …że… ją… wie… dzia… wyście… kur… ży… gdyby… ale… nie… wy… ty… łaby… kur…
Sensu w tym za grosz, ale czegóż się spodziewać po człowieku w szoku przedśmiertnym?
– Moim zdaniem – rzekł diabeł/behawiorysta – on tego nie zaplanował. Wykorzystał sytuację, gdy odbiło mu z myślni zemstę, panie. Gdyby chciał od początku, to już dawno…
– Ja jej przecież nie zabiłem! – rzucił z goryczą Nicholas. – Słyszysz? – Pochylił się nad Juliusem. – To nie moja wina!
– To nie ma żadnego znaczenia, Nicholas. – Marina położyła mu dłoń na ramieniu, drugą ręką podała tamtego nikotynowca. – Nas mógł nienawidzieć. To się liczy. Czy ty sądzisz, że ja naprawdę wierzę, że to Chigueza zamordowała Jasa? To znaczy – w tym sensie, że zrobiła to osobiście lub osobiście wydała taki rozkaz? Aż taka naiwna to ja nie jestem. No chodź.
Schodził powoli z powrotem na jezdnię. W takim świecie – myślał, patrząc pod nogi – w takim świecie zawsze nienawidzi się, obwinia i pociąga do odpowiedzialności osoby zastępcze, ponieważ gdyby istotnie chcieć być sprawiedliwym, dojrzelibyśmy wyłącznie ofiary i wszystkich musielibyśmy uniewinnić. Alternatywą jest sądzenie podług intencji, słabości i zaniechań – i wtedy wszyscy jesteśmy winni. Czy zatem rzeczywiście nie jestem winien śmierci jego żony? Zapomnijmy na moment o żywiołach. C z y nie jestem winien? Colleen, Colleen o łabędziej szyi…
W międzyczasie przyplątał się skądś łaciaty pies. Chłeptał teraz krew z kałuży przy głowie AGENTAl, różowy ozór pracował jak wiatraczek. Hunt złapał psa za obrożę, pochylił się nad SWAT-owcem i – zorientował się, że zabrakło mu ręki; na dodatek ścisnęły go nad obojczykiem bóle popostrzałowe, mało nie stracił przytomności, AGENT1 bardzo cierpiał. Nicholas puścił psa (zwierzę odbiegło kilka metrów), kilkakrotnie odetchnął głębiej, po czym wyjął zza pasa AGENTAl Trupodzierżcę i powoli podszedł do kundla. Pies zaczął obwąchiwać krocze Nicholasa. Hunt strzelił mu w łeb.
– Lepszy rydz niż nic – mruknął, gdy AGENT1409, skomląc, zwijał się na asfalcie.
– Co?
– Mhm?
– Co powiedziałeś?
– Że lepszy taki AGENT niż żaden.
– Nie, nie – kręciła głową Marina. – To nie było po angielsku. Czytałam twoje dossier, znasz jeszcze tylko francuski, a i to kiepsko. To nie było również po francusku. Zapytaj diabła.
– A dajżesz mi teraz spokój!
Enklawa rozciągała się przed nim wielką makietą pudełkowatych domków i plastikowych drzewek, bajkowo rozsłoneczniona przez promienie wielkiego słońca, teraz jeszcze częściowo ukrytego w szerokich woalach różu rozpościerającego się na ćwierć nieboskłonu. Od owych kolorów człowiek oddychał jakoś głębiej, zatrzymywał się, by posmakować powietrze na języku. Czterolistna z tej odległości prezentowała się zaiste jako enklawa spokoju i bezpieczeństwa. A co to była za odległość – wystarczyło przymknąć jedno oko i miał ją na wyciągnięcie ręki. Skażony owoc.
– Niech się rozejrzy – skinął na AGENTA1409.
Diabeł rzucił psa w bieg w dół skarpy. Zwierzę oczywiście nie dostanie się do środka enklawy, automatyczni strażnicy działają nawet w braku ludzkich nadzorców -lecz może znaleźć materialne oznaki wpływu monady, pomóc oznaczyć zasięg.
– Gdybym miał Armię… – zastanawiał się dalej Nicholas, rozmasowując w piersi bóle popostrzałowe SWAT-owca. – A właśnie, co z nią?
– Zbyt wielka odległość, panie.
Gdyby miał Armię, zapuściłby na tysiącu umysłów Modlitwę i odpędził monadę. Mógłby zapuścić Modlitwę także bez Armii, używając programu zgodnie z jego przeznaczeniem, to znaczy do modulacji emisji Grzyba z cudzych Tuluz – no ale żaden z mieszkańców Czterolistnej nie miał wszczepki, konstytucja zabraniała.
U progu ziemi obiecanej – odprawiony. Widzi, lecz nie może wejść.
A przecież tu chodzi tylko o przywrócenie ich umysłom spokoju, osłonięcie od nawałnicy. Zdał sobie nagle sprawę, że rzecz cała jest znacznie prostsza, niż wynikałoby to ze wszystkich tych modeli. Bo czy był w ogóle taki moment – sięgał aż do najgłębszych pokładów jego pamięci, to znaczy: dzisiejszej jej wersji – taki moment, w którym mógłby rzec: „Oto jestem prawdziwy ja"? Nigdy. Pamiętał matkę pamiętającą go jeszcze we wnętrzu inkuba – czyli sam siebie tak pamiętał – czyli był nią. I potem, gdy dorastał – tak samo. I z ojcem (och, czemuż naprawdę nie umarł…?) – tak samo. I z dziećmi w szkole – tak samo. Pamiętał takie lekcje, podczas których w reakcji na pytanie nauczyciela milczał lub dawał złe odpowiedzi, pomimo że doskonale znał dobre. Lecz nie znało ich żadne z pozostałych dzieci, nie mógł zatem, nie był w stanie ich wypowiedzieć! Ale, do licha, wciąż był sobą! To nie czyniło go zwierznicą! Tak, napisał prawdę: również na pamięci nie można polegać, ona także podlega ewolucji zgodnie z osobistym Programem. Podobnie nie można polegać na produktach zmysłów, matrycach skojarzeniowych, powierzchownych myślach. To wszystko przychodzi z myślni, napiera; ciało monad. Ale też nie stanowi o tożsamości. To tylko dane, na których operuje Program. A świadomość -świadomość jest procesem, nie stanem.