Выбрать главу

McFly wypadł z auta i przetoczył się na pobocze; kończąc ruch, płynnie stanął na nogi. Rozpędzony AGENT1409 skoczył mu do gardła. McFly zdążył tylko krzyknąć: – Hunt! Nie!

Hunt puścił bezużyteczny karabinek. Baryshnikov ponownie złapał go w swe szpony. Przekładał już nogę przez balustradę, gdy znowu zastopował go i zawrócił. Podbiegł do tablicy, uniósł gorące ciało. Teraz trudniej. Krzyknął na diabła. Na skarpę i w dół. Za plecami słyszał warczenie AGENTA1409 i krzyki porucznika McFly'a.

Po kłującej wyściółce kudzu zjechał na sam dół, jakieś dwadzieścia metrów. Od bramy w enklawie dzieliło go dalszych sto metrów w poziomie. Od razu zaczął ku niej iść (nie był w stanie biec z Mariną na rękach), chociaż doskonale wiedział, że brama się przed nim nie otworzy; ale kiedy szedł, mniej się bał. Zdawało mu się nawet, że przez hałas własnego oddechu słyszy charakterystyczny hurgot-łopot wirników śmigłowców.

To coś, co niósł – wiedział, że to nie jest Marina: ona szła obok. Jednak tulił, obejmował, przyciskał do piersi, pochylał głowę. Jakby już przeczuwając strugi gorących pocisków i pragnąc wszystkie wchłonąć samemu. Krzywił twarz, może do furii, może do płaczu. Ta rzecz była ciężka, ale ciężar nie miał znaczenia. Nic go nie obchodziło, kto widzi. Wiedział, że celują. Proszę. Już blady półuśmiech. Gdyby sądził, że jest nadzieja na odwrócenie losu… Jakież szczęście miał Vittorio!

Pies przestał szczekać, ktoś za to zbiegał ciężko po stoku. Hunt nie oglądał się. Równomiernie stawiał stopę za stopą, wytrwale mantrując w myślach.

Nie mogą mnie jeszcze zabić, powtarzał sobie. Nie mogą; jeszcze nie; to się nie może stać. Nie uwolniłem przecież kontraestepu i nie dałem – jeszcze – przyszłości wolnej od zagrożenia totalnego zezwierznicowania, żeby ludzkość mogła spokojnie realizować trend ku Psychosoic uniuersi. Bo gdyby wszechświat zamieszkiwały zwierznice, kto odkryłby efes, żeby już nie wspomnieć o kole, rachunku różniczkowym, elektryczności i komputerach? To nie mogą być zwierznice! Posłużyłem do zapobieżenia tu tej ewentualności, do wymyślenia kontraestepu.

Dlaczego nie strzelają? Nie był w stanie przyspieszyć. Potykał się na kretowiskach. Diabeł towarzyszył mu z prawej, Marina z lewej.

Trawa tak wyraźnie pachnie tylko o świcie…

Osiemdziesiąt, siedemdziesiąt metrów do bramy. – Wysłać prośbę o azyl, panie?

Nawet nie odpowiedział.

Z tych CAV-ów EDC, które wylądowały pomiędzy nim a enklawą, wysypywali się uzbrojeni żołnierze, z najbliższego wyskoczył dowódca. Hunt mocniej zacisnął dłoń na rozpalonym kikucie wypadłego z formy ciała Vassone i wbrew woli zwolnił kroku, stanął.

Zdawał sobie sprawę, jak ohydnie teraz wygląda, blady, bezwłosy, o skórze głowy poranionej przez kudzu, w brudnym, poszarpanym płaszczu, o paskudnie obliźnionym pałąku przedramienia.

Jednak generał Kleist uśmiechała się do niego radośnie, Anzelm po Anzelmowemu szczerzył zęby. Mógł się teraz do nich Hunt uśmiechnąć w odpowiedzi, bo nie wierzył w racjonalność pamięci.

Kleist wyciągnęła rękę po płytki z Modlitwą.

18. Na oceanie

Oparty o reling palił nikotynowca, prawdziwego. Strzepywany popiół, jeszcze żarzący się czerwono, spadał świecącymi w ciemności grudkami w niewidoczne fale. Bo nie widział oceanu – tylko wielką płaszczyznę czerni, od horyzontu po horyzont. Czuł słony zapach, wilgotny wiatr na twarzy. Gdy unosił głowę, uderzało go w oczy gwiaździste niebo, niespodziewanie czyste od wszelkich reklam, obwieszczeń, logo. Odruchowo wykreślał wówczas wzrokiem linie gwiazdozbiorów, znajdował tory planet stosowne dla tej pory roku. Oko w oko z Jowiszem, cedził z ust gorzki dym; dłoń już nie drżała.

Pokład „Curtwaitera" zadźwięczał metalicznie za jego plecami, kopyta diabła ślizgały się po stalowych płytach.

– Jak?

– Jeszcze liczą, panie.

Marina, która siedziała swobodnie na relingu po lewej, gdyby nie światła pozycyjne statku, zupełnie niewidoczna w swym czarnym polijedwabiu, sięgnęła teraz prawej dłoni Nicholasa, zacisnęła palce na jego palcach.

– Wygrałeś. Wiesz przecież.

Czy wygrał? Sam nie był pewien, czyje to zwycięstwo -Jego? Bronsteina? myślni? Kaestepu już tak czy owak nie odwróci, przyszłość została przesądzona: Psychosoic universi. Reszta to kwestia czasu – tysiąc lub dziesięć tysięcy lat; co za różnica? Na koniec i tak przeważy forma najpopularniejsza, potęga mody. Nie unikną.

– Anzelm idzie.

Preslawny podszedł, trącił Nicholasa w ramię; Hunt obejrzał się.

– Wpuść mnie – mruknął Anzelm.

Nicholas skinął na diabła. Lucyfer prychnął, rozdarł pazurem kciuka włochaty nadgarstek i spryskał Preslawny'ego swoją krwią.

– Uch! – Anzelm aż cofnął się o krok. – Nic dziwnego, żeś w takim dołku. Pani doktor, miło znowu panią widzieć. – I z powrotem do Nicholasa: – A zabierzżesz to bydlę!

– Won, Lucek.

– Przesiądź ty się lepiej do mojego.

– W czym siedzisz?

– Barok Dwanaście.

– Nie znam.

– Znacznie mniej depresyjny, zapewniam cię. No dobra. Rozmawiałeś z Oiolem?

– Taa.

– Coście uradzili?

– Oświadczenie Departamentu i pełne honory. Jurydykator właśnie się targuje co do punktów odtajnionych. Nigdy więcej nie postawię nogi w rządowym budynku. Oskarżenie o spowodowanie zagrożenia życia jako gwarancja. Dożywocie w federalnym, jeśli się wychylę.

– O co chodzi? O tych gliniarzy? Jurydykator cię nie wybronił? Samoobrona.

– Nie, to przełknęli. Chodzi o kaestep. Leciałem z wami w jednym helikopterze. Oddychałem. Dwanaście osób. Potem żołnierze rozeszli się do swoich… Do zmierzchu cała baza. Premedytowane rozprzestrzenienie nieatestowanego rekonfiguranta genetycznego. Po dekrecie o Zarazie za to jest czapa.

– Jezu, Nicholas, przecież kaestepem uratowałeś im wszystkim tyłki!

Hunt pokręcił głową, strzepnął popiół, uśmiechnął się krzywo do Mariny.

– Anzelm, Anzelm… ty nadal nie chwytasz. To przecież nie ma nic do rzeczy. Zresztą, prawdę mówiąc, raczej nim pogorszyłem swoją sytuację, niż poprawiłem. Mieli specjalistów, sztaby całe, budżety, pięć dni czasu – i nie wpadli na tak oczywistą rzecz! Są wściekli.

– Sam nie wpadłem; nie rozumiem. Bo teraz widzę, że oczywistość.

– Taa – zaśmiał się Nicholas – teraz nagle wszyscy genetycy na świecie zobaczą, że to oczywistość! Ale wprowadzić mem do puli, przełamać trendy… Musiał się aż powiesić, tak mało było to prawdopodobne.

– Właśnie, przecież jemu zrobili sekcję, znaczy się, Bronsteinowi; można wyciągnąć tkanki od koronera i obliczyć jugrina. FBI i tak go ponownie wzięła pod lupę, w związku ze śledztwem w sprawie Modlitwy; ekshumują go, jeśli trzeba.

– Myślisz, że to się da obliczyć, tak na sucho?

– Czemu nie? Czy on się wykupił do reszty? Bo mówiłeś, że trevelyanista, co nie? Kto ma prawa do jego DNA? Trzeba by opatentować.

– Pogadaj z Krasnowem. Był tu przed chwilą.

– Mhm?

– W OVR.

– Był? Po co?

Marina parsknęła złośliwie, założywszy ręce na piersi. Anzelm spojrzał pytająco.

– Pamiętasz efes, prawda? – zagadnęła. Skinął głową.

– No więc Krasnow idzie z trendem – westchnęła. -Skoro odkrył regułę, będzie ją teraz eksploatował aż do kompletnego wyjałowienia. Ma ten schemat RNAdycyjny Września… Najpierw wpakowano weń genom zmniejszający długość życia plemników; potem – w ogóle blokujący ich produkcję. Potem – rdzeń estepu, charakterystyczny genom telepatów, obniżający odporność na myślnię, i to był Grudzień. Krasnow zaś pracuje obecnie nad Kwietniem: włoży tam kod efesu.

Anzelma zatkało. Widać było, jak próbuje sobie wyobrazić pełnoskalową realizację tej idei, próbuje, próbuje -i przegrywa.

Oparł się o reling obok Nicholasa, gdy pokład zaczął mu się za bardzo kołysać pod nogami.

– Zbyt długo nie było mnie w Hacjendzie – sapnął wreszcie.

– Kiedy ty właściwie się ulotniłeś?

– Jak tylko Iris dała mi znać.

– To od ciebie wiedziała o Grzybie.

– Tak jakoś… – Anzelm wzruszył ramionami. – Rozumiesz, sytuacja łóżkowa, rozmawia się o wszystkim, plotki, nie plotki; a przecież nie było tajne.

– „Tak jakoś" – powtórzyła zgryźliwie Vassone, spoglądając przed siebie, w noc. – Wszyscy tu tylko „tak jakoś". Nikt nigdy nic z własnej woli, z zamierzenia, celowo; wszystko płynie. Co by dzisiaj odrzekł zapytany Kain? „A, tak jakoś; nóż mi się obsunął, chmury były gęste, pachniało piołunem". Tylko Krasnow-pokraka… i Nicholas, gdy przestaje się nad sobą użalać. A reszta… A, pieprzę to!

I zeskoczyła do morza. Anzelm uniósł brwi.

– Co jej się…?

– Jakbyś nie wiedział. Ciągle czeka. Trzeci raz wypłukali jej krew. Nic jeszcze nie wiadomo.

– Cholera. Przykra sprawa. – Szybko zmienił temat. -Oglądałeś orędzie?

– Taa.

– Już nową plotkę słyszałem: że prezydenta tak naprawdę też zmałpiło, ale Radick go edytuje na żywo, więc nikt nie pozna różnicy. Hę, hę.

– Setny odprysk mitu o Białym Domu na sznurkach sponsorów z megabiznesu.

– A co, nie jest tak?

– Et tu, Anzelm? – westchnął Nicholas. – Następny wyznawca teorii spiskowych!