Выбрать главу

– Proces jest chyba odwracalny, prawda? Bo skoro jest to w zasadzie to samo nano, a wiem, że Tuluza 12 potrafi wypłukać Tuluzę 10…

– Tak, można usunąć raz ustanowione neurostruktury Trupodzierżcy. Z tym, że… Mhm, lepiej zobacz to na własne oczy.

Wstała zza biurka. W ścianie za nią otworzyły się drzwi, buchnęła wełnista jasność, diabeł przesłonił łapą ślepia. Generał skinęła na Hunta. Gdy podszedł, ujęła go za rękę. Była niższa, była szczupła, drobna – inna forma zachowania się narzucała: Nicholas skłonił się, ścisnął jej ramię, i to on poprowadził Iris, pierwszy przestępując próg jaskini światła.

Reflektory stadionu biły im prosto w oczy. Hunt, w swoim gotyckim MUI, jeszcze jakoś to znosił, ale Kleist musiała odpalić stosowne makro – wiedział, że to zrobiła, a jednak nie dostrzegł ruchu. Szósty palec? Zapytał ją.

– Szósty palec to najskromniejszy default – odparła, rozglądając się po zielonej płycie boiska. – Mózg człowieka jest otwarty na wiele więcej połączeń, aniżeli rzeczywiście aktywnie wykorzystuje. Oczywiście nie wytrenujesz tego, nie wyhodujesz nowych drzew neuralnych siłą woli – lecz wszczepka może je sprotezować. Palec? Ręka! Całe ciało! Tam są, chodźmy. – Pociągnęła go ku końcowi boiska, ku słupom bramki.

– Więc co ty wykształciłaś? Uśmiechnęła się tajemniczo. Oddał uśmiech.

– Ogon? Skrzydła? Siostrę-bliźniaczkę? Królową matkę?

– Popatrz, to oni.

Siedzieli i leżeli na trawie na przestrzeni, na oko sądząc, stu metrów kwadratowych; leżeli ci w środku. Po chwili spostrzegł następne regularności: ułożyli się w trzech koncentrycznych kręgach; ci z zewnętrznego siedzieli plecami do wewnątrz; ci z centrum wyglądali najgorzej. Diabeł policzył: czterdziestu siedmiu. Hunt przyglądał się w milczeniu, palcując szybko kolejne zaklęcia wzroku. Rozpoznał muskularnego fenoazjatę i, widząc jego puste ręce, odruchowo wykonał mudrę resetu Mood-Editora – ale tu nie było w obrazie żadnego fałszu, Marina kona pokład niżej. Marina, Marina. Od razu spadł dwa piętra ku piekłu. Diabeł parsknął gorącą siarką. Nicholas, który zawsze musiał to jakoś z siebie wyrzucić, trzasnął go laską przez grzbiet.

Kleist obejrzała się na Hunta. – Co…?

– Nie, nic. Dlaczego ich tutaj trzymacie? Dlaczego razem, tak blisko siebie? Niezbyt to rozsądne. I gdzie reszta?

– Nie ma reszty. Tylu ocalało. To znaczy, nie licząc tych poważnie rannych. A dlaczego tutaj? – Kleist weszła między siedzących, poprowadziła Hunta okrężnymi ścieżkami przez zgrupowanie milczących, nieruchomych mężczyzn i kobiet. Spacer duchów. Gdyby trochę poluźnił MUI, zapewne mógłby nawet przesunąć dłoń przez ich ciała. – Dlaczego razem? Zobacz.

Zatrzymali się w środku. Kleist obróciła się ku ciemnemu otworowi tunelu. Przez chwilę nic się nie działo; czekał cierpliwie. Cienie od reflektorów, wyostrzone i pogłębione prawem Necropolis, kładły się długimi alejami poziomego mroku, w upiornym kontraście do jaskrawo soczystej trawy. Gigantyczne trybuny były puste, lecz przemyślny MUI zaludnił je tysiącami ludzi-cieni. Gdy Nicholas uniósł głowę, miast gwiazd, miast reklam – ujrzał gładką owalną blank-ciemność, szczelnie zamykającą od góry misę stadionu: kamery lokalnej sieci tam nie sięgały, nie obejmowały nieba. W Mieście Śmierci, zanucił w duchu, zakazane są myśli o nieskończoności; w Mieście Śmierci pełzamy z oczyma przy ziemi, nadzieją sięgającą nie dalej niż następny lękliwy krok. Zakazana jest gramatyka czasu przyszłego i tryby warunkowe. Źle się widzi zegary, kalendarze. Kultywujemy sztukę bezrefleksyjnego optymizmu. Gotyckie litery nad wrotami: JEST LEPIEJ.

Usiadł, wyjrzał przez bulaj. Fosforyzujące grzebienie fal, teraz sporo wyższych, znaczyły zmarszczki na ciele żywiołu. Wychylił się, by wciągnąć do płuc morskie powietrze. Będzie żyła, będzie żyła, będzie żyła; nie daj się pognębić przez wrodzone czarnowidztwo, Nicholas, zawierz Bronsteinowi. Będzie żyła.

Żołnierze wybiegli z tunelu. Trzech; potem jeszcze dwóch. Biegli tak blisko siebie – zapewne zostali już zkaestepowani. Lekki rynsztunek bojowy; ale broń odwieszona.

Ledwo się pokazali, z boiska podniosło się Zwierzę. Dopiero w ruchu okazało swą prawdziwą naturę – w ruchu bowiem było jednością, jednym umysłem, rozpisanym na czterdzieści siedem organicznych terminali: tylko w działaniu intencja. Zaskoczony Hunt rozglądał się dokoła, niewiele zresztą widząc, bo teraz jego byli AGENCI co do jednego stali. Nicholas wykreślił więc figurę powietrza i wzbił się na sześć-siedem metrów. Stąd postrzegał już Zwierzę jako Zwierzę: nadorganizm, w miarę przemieszczania się piątki żołnierzy obracający za nimi swą uwagę. Żadnych opóźnień, żadnych spięć na łączach, synchronizacja podinstynktowna.

– Widzisz teraz? – spytała Kleist, dołączywszy do niego na wysokościach. – To są wszystko małpy, rzecz jasna; takich brałeś. Zero wyższych funkcji umysłowych. Gdy straciłeś z nimi łączność, skończył się nadzór programu. Pozostały tylko ich trupodzierżcze wszczepki i szum na neuronach. Stąd wyewoluowało coś takiego. Nie rozdzielamy ich, ponieważ teraz, w grupie, wykazują przynajmniej jakąś świadomość, intynkt samozachowawczy, inteligencję; jako grupa właśnie. Podczas gdy w pojedynkę są po prostu małpami.

– Nie rozumiem. Skoro już wykształcił się w ich wszczepkach jakiś program menadżerski…

– Ależ w tym właśnie rzecz, że nic takiego nie nastąpiło! Przekopiowaliśmy przecież zawartość wszczepek tych ciężko rannych, których musieliśmy umieścić w szpitalach, i tam nie było niczego takiego. Równowaga istnieje tylko w sieci, homeostaza tylko w systemie – no bo nie w samotnym jego elemencie.

– Daliście im kaestep?

– Tak. Ale to nie ma znaczenia: świadomość tego bytu konstytuuje się na poziomie Trupodzierżcy, nie myślni.

– Przepłukaliście ich Tuluzą 12?

– Po co? Żeby na powrót zmałpieli?

– No to co z nimi zrobicie?

– Nie razie nie wiadomo. Trzymamy ich tutaj, bo to duża, zamknięta przestrzeń i ma ścisłe pokrycie A-V. Trzeba będzie skontaktować się z ich jurydykatorami… Właściwie to nie nasz problem.

– Co, może mój?

– Nie ty ich zezwierznicowałeś.

Więc kto? Jak zwykle: nikt. Grudzień. A kto wypuścił Grudzień?

Ale znowu: który Grudzień? Ten pierwszy, wąsko sprofilowany na Azjatów? Czy ten ostatni, otwarty na genom wszystkich Homo sapiens? Nie docieczesz. Jest tylko trend; są tylko ofiary.

Poderwał się z koi, przebiegł od ściany do ściany i z powrotem. Diabeł obserwował ze zrozumieniem.

– Jak? – warknął Hunt.

– Liczą, panie.

Jeszcze się kontroofensywa USA nie zbilansowała, jeszcze (to znaczy – kiedy właściwie?) Bronstein przebierał w swej futurpamięci. Dobrze przynajmniej, że zamarzła pierwsza część scenariusza – bo już siebie nie widzę na poduszkach Faradayowskiego gabinetu Skrytojebcy, nie odbieram psychomemów tamtego otoczenia: nargili w ustach hackera, trawy ogrodu pod stopkami dzieci, wiatru we włosach jego żony… Lecz zarazem oznaczałoby to urealnienie wszystkich innych zdarzeń sprzężonych z tą ścieżką, choć pozornie niezależnych. Nie zredukowałbym się więc do stanu przedupiornego, nie odzyskał ręki, nie zostałyby zapomniane pociski rozrywające ciało Mariny i bionano w jej komórkach, nie cofnąłby się plan Chiguezy… Amen.

Kopnął krzesło.

– Co z tobą znowu? – fuknęła Imelda.

Postawił je (zamiast poczekać, aż MUI wyzeruje scenografię), usiadł, odetchnął; ale uspokojenie nie nadchodziło.

– Który to bóg? – mruknął. – Piąty chyba.

– Mhm?

Zemsta. Ślepy gniew. Przemożne pragnienie wyrównania rachunków niesprawiedliwości.

– Spotkałem kiedyś u was w skyhouse'ie takiego wysokiego fenometysa, półtora roku temu, co to było, jakiś koktajl, pamiętasz może; ktoś mi szepnął, że to jednych z prawdziwych właścicieli Intela/Motoroli.

– Van Dernomme. Tak. Raz chyba nawet był na spotkaniu komitetu wyborczego Gaspara.

– Sponsorował go? Wzruszyła ramionami.

– Znajdź mi z łaski swojej jego numer – poprosił. -Dał wam chyba wysoki priorytet.

Wyślepiła się ekskluzywnie, przez chwilę stała w bezruchu. Potem sięgnęła lewą ręką, złapała spadającą gwiazdę i rzuciła nią w Nicholasa. Przyjął na ciało.

Diabeł automatycznie otworzył połączenie. Odezwał się program sekretaryjny van Dernomme'a. Gaworzyli z Lucyferem przez chwilę, bez rezultatu – najwyraźniej van Dernomme miał aktualnie co innego na głowie. Może monadę, pomyślał sarkastycznie Hunt. Zadał diabłu parametry dialogu i ustawił pętlę ponawiającą – w końcu van Dernomme odbierze.