Joe Alex
Czarne okręty
TOM I
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie gniewajcie się, Ryby!
Błękitny jastrząb zatoczył szerokie koło nad postrzępionymi wierzchołkami nadbrzeżnych skał, spłynął miękko ku morzu, śmignął nisko nad drobnymi falami, wystrzelił w górę i wznosząc się coraz wyżej zniknął w mrocznoniebieskim niebie, jasnym już na wschodzie, choć słońce nie wynurzyło się jeszcze spoza wierzchołków gór.
Białowłosy odprowadził ptaka oczyma i odwrócił głowę ku północy, gdzie za spływającą z gór rzeką leżało z dala od morza, na niewielkim wzgórzu, miasto ukryte w szarej rozwiewającej się mgle przedświtu.
Ojca nie było już widać, zniknął w płytkim wąwozie, porośniętym krzakami dzikiej róży. Wąwozem tym i ścieżką biegnącą przez nadmorskie łąki zejdzie ku rzece i brnąc po kolana w bystrym, migotliwym nurcie przekroczy ją w miejscu, gdzie rozlewa ona szeroko, uciekłszy z kamiennego, wartkiego koryta. Później ścieżka doprowadzi ojca do białej drogi i w południe stanie on przed bramą miasta.
Białowłosy odetchnął głęboko i przymknął na chwilę oczy. Kochał ojca jak nikogo w świecie i wiedział, że niespodziane jego odejście na tak długi czas powinno było go smucić. A był przecież niemal szczęśliwy. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa ojca:
- Tak, możesz.
A jeszcze wczoraj o tej porze bogowie, którzy trzymają w nieśmiertelnych dłoniach zasłonę okrywającą przyszłość, nie uchylili przed nim najmniejszego jej rąbka. Nocował w górach, u stóp wierzchołka Idy, w opuszczonym pasterskim szałasie. Matka wysłała go po zioła, które zebrać należało przy blasku księżyca o północy. Kwitły krótko, zaledwie dni parę, a ususzone chroniły wypatroszone ryby przed gniciem. Zbudził się wcześnie i związawszy zioła w wielkie naręcze przystanął na chwilę, aby objąć spojrzeniem ogromną, leżącą u stóp krainę: góry, brzeg wijący się kreto ku południowi aż po granice widnokręgu, nieskończone morze z dalekimi wyspami i przesmyk na północy, za którym, jak wiedział, rozpoczynało się nowe morze. A w dole, maleńka jak mrowisko, opasana murem o białych wieżach, leżała Troja Królów. Przed wieczorem był już w domu. Wszedł. Matka stała nad paleniskiem, ojciec siedział na posłaniu z kozich skór i z wolna uniósł głowę słysząc jego wesoły głos:
- Jestem, matko. Przyniosłem ziół na cały rok! Matka uśmiechnęła się i skinęła głową. Później prędko odwróciła posmutniałą twarz.
Ojciec wstał, wziął zioła z rąk chłopca, przyjrzał się im w migotliwym blasku ognia i położył je pod ścianę.
- Czy zebrałeś je nocą? - Głos jego miał zwykłe, spokojne brzmienie, ale Białowłosy wiedział już, że coś się stało. Mimowolnie rozejrzał się, nim odpowiedział, lecz w chacie wszystko było na swoim miejscu: posłania, garnki, stół, ława i gliniany posążek Wielkiej Matki nad wejściem.
- Tak, ojcze.
- Odmówiłeś modlitwę do Niej?
- Tak, ojcze.
- Przy świetle księżyca?
- Tak, ojcze. Król kazał pewnie pognać stada na północ, bo z góry nie widziałem ich w pobliżu miasta, ani wczoraj, ani dziś.
- Na północy wczesnym latem trawa jest wyższa! - Ojciec skinął głową i ponownie usiadł na posłaniu. - Konie trojańskie są najpiękniejsze w świecie; potrzebna im jest najpiękniejsza trawa...
Zapadło milczenie. Matka wskazała chłopcu stół i postawiła na nim garnek. Chciał usiąść, ale ojciec dodał spokojnie:
- Tak, najpiękniejsze konie. Był tu dziś herold królewski na białym ogierze. Wiele bym dał za takiego konia. Gdybym miał wiele.
- Herold królewski, ojcze?
Tylko tyle powiedział, gdyż ojcu i matce nie zadaje się pytań. Stał patrząc na ojca, po którego twarzy odblaski ognia z paleniska przepływały jak czerwone ryby.
- Tak. Jutro przed świtem odejdę do miasta. Król opasuje je nowym murem, a może tylko chce podwyższyć ten, który jest. Nie mogłem pytać herolda, lecz tyle mi powiedział, nim pojechał dalej. Będą potrzebowali wielu ludzi. Może to potrwać miesiąc, a może powrócę tu dopiero przed zimą. Zostaniesz sam z matką.
- Tak, ojcze. - Białowłosy usiadł i odruchowo zaczął jeść, gdyż był bardzo głodny.
Później leżał pośród nocy w ciemności, wsłuchany w równe oddechy rodziców, i myślał. Nie mieli zapasów na zimę, więc jeśli ojciec odejdzie, on powinien łowić co dnia, gdyż prócz tego trzeba będzie zebrać wiele suszonych ryb, nim nadjadą królewskie wozy po daninę. Nigdy dotąd nie był sam na morzu. Ojciec nie zaprowadził go jeszcze do starca mieszkającego nad urwiskiem, gdzie była pieczara prowadząca, jak powiadano, do jeziora podziemnego połączonego z morzem. Tam właśnie przybywał niekiedy Posejdon, wędrujący morzami, a starzec ów był jego kapłanem. Tam każdy syn rybaka schodził i zanurzał ręce w wodzie, gdy nadeszła godzina wtajemniczenia. Być może Posejdon ukazywał mu się w owej chwili, a być może działy się tam inne jeszcze sprawy, tego Białowłosy nie wiedział, gdyż nikt z wtajemniczonych nie mówił o tym, co działo się w pieczarze. To, co wiedział, wiedział od matki, a ona przecież nigdy tam nie była. Żadna z niewiast nie miała dostępu do jaskini. Wtajemniczonym mógł zostać tylko ten, który dowiódł, że jest prawdziwym rybakiem. Więc jeśli ojciec odchodząc zezwoli mu samotnie wypływać...
Długa droga z gór i znużenie pokonały go, nim zdołał uwierzyć, że po powrocie z miasta ojciec zaprowadzi go do starca. Zbudziło go ciche krzątanie się rodziców. Otworzył oczy i zobaczył matkę związującą węzełek z białego płótna. Ojciec siedział na ławie i nacierał oliwą rzemienie sandałów...
I oto teraz ojciec zniknął w wąwozie. Białowłosy wytężył wzrok. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega pośród porannych oparów maleńkie kształty odległych wież i pasmo murów na niskim wzgórzu. Było bardzo ciepło, zbyt ciepło. Spojrzał na niebo, na którym nie dostrzegł ani jednej chmurki, i powtórzył w myśli ostatnie słowa ojca: