Mijali fronton mniejszej ze świątyń pokryty tajemnymi wizerunkami i znakami wyrytymi w kamieniu.
- Czy wiesz, co oznaczają te znaki? - spytał Białowłosy.
- Wiem, gdyż poznałem nieco ich pismo, choć nie przyznaję się do tego - powiedział szeptem Lauratas. - Na czole tej świątyni wypisane są słowa ze zwoju, który kładą na piersi umarłego, by pomóc mu w przebyciu przeszkód na drodze do krainy szczęśliwości Ozyrysa. Czy chcesz wiedzieć, co tu napisano?
- Chcę. - Białowłosy zatrzymał się. Stali w dużej odległości od murów świątyni, lecz znaki były wielkie i wyraźne.
- "Jam jest, który króluję pośród trwogi. Jam jest bóg Sebek. I porywam mą zdobycz jako bestia krwiożercza. Jam jest bogiem, któremu składają pokłony i przed którym padają na twarz w Sekhem."
- Sekhem jest nazwą miasta, w którym się znajdujemy?
- Tak.
Ruszyli ku sadzawce.
Ku swemu zdumieniu Białowłosy zobaczył przy niej małą ciemnoskórą dziewczynkę, obok której stał stary kapłan. Dziewczynka trzymała w rękach piłkę uszytą ze skóry, podrzucała ją i śmiała się, mówiąc do kapłana, który wziął ją za rękę i odciągnął nieco od kamiennego obramowania sadzawki.
Na widok Białowłosego złożył mu niski ukłon. Dziewczynka uśmiechnęła się.
- To siostra twoja... - powiedział cicho Lauratas. - Wraz z tobą będzie złożona w ofierze w dniu święta.
Białowłosy zatrzymał się gwałtownie i spojrzał za odchodzącym dzieckiem, którego drobne nóżki dreptały obok długiej białej szaty kapłana, oddalając się.
Znowu poczuł skurcz w gardle. Była jeszcze o wiele młodsza niż on. Siostra w śmierci.
Stanął przed kamiennym obrzeżeniem odgradzającym sadzawkę od lądu.
- On także nie może wspiąć się w górę i wyjść na wolność?
- Tak, jest wiekuistym więźniem tej wysepki od chwili, gdy jako maleńki krokodyl został do niej wpuszczony po śmierci swego poprzednika. Lecz nie tęskni zapewne. Jest tłusty i mniej zwinny niż jego bracia, którzy zamieszkują brzegi jeziora i wielkiej rzeki. Nie musi walczyć o życie i o pokarm, co go zapewne rozleniwia.
Białowłosy stał nieruchomo i patrzył na potwora, który wypoczywał teraz, wygrzewając się w blasku słońca. Uczta była skończona. Nie pozostał po niej żaden ślad.
Chłopiec wzdrygnął się ponownie.
- Chodźmy - powiedział ochrypłym głosem.
Ruszyli ku wielkiej świątyni, której wysokie dachy i rzędy olbrzymich kolumn widoczne były nad drzewami. Milczeli.
W pewnej chwili Białowłosy uniósł głowę. Na łące pasły się piękne konie o purpurowo farbowanych grzywach i ogonach.
Lauratas, jak gdyby wyprzedzając jego pytanie, powiedział;
- Nie dosiadają oni koni. Jedyni, którzy to czynią, to straż pustynna przemierzająca pogranicze piasków, gdyż czasem stamtąd napadają na graniczne wioski dzikie plemiona libijskie. Lecz świątynia posiada konie i jeśli zechcesz, będziesz mógł jutro zażyć przejażdżki. Jak rzekł Het-Ka-Sebek, wszystko, czego zapragniesz, będzie ci ofiarowane.
- Aż do dziesiątego dnia, gdy jezioro zacznie opadać i nadejdzie dzień święta... - powiedział cicho Białowłosy.
- Aż do dziesiątego dnia, gdy jezioro zacznie opadać i nadejdzie dzień święta... - powtórzył jak echo Kreteńczyk.
- Więc niechaj dostarczą nam jutro koni, abyśmy mogli udać się rankiem na przejażdżkę lub upolować nieco ptactwa nad jeziorem z łuku lub lekkim oszczepem. Jeśli mam zginąć tu, pragnąłbym, aby ostatnie dni mego żywota nie były jedynie oczekiwaniem śmierci, lecz przyniosły mi nieco wesela.
Próbował uśmiechnąć się, lecz skurcz w gardle, który nie minął jeszcze zupełnie, nie pozwolił mu na to.
Lauratas gorliwie skinął głową.
- Słusznie to rzekłeś, jak dojrzały mąż, a nie jak chłopiec, którym jesteś w rzeczywistości. Gdyż tchórz umiera tysiąc razy, a człek dzielny raz jedynie. Uczynię, aby stało się według twojej woli.
I tak, gdy następnego ranka Białowłosy przebudził się, dwa piękne wierzchowce czekały już przed świątynią.
Dosiedli ich i ruszyli wzdłuż jeziora, a gdy oddalili się od ostatnich zabudowań, rozpoczęli łowy.
Później posilili się z torby, którą Lauratas wziął ze sobą. Od świtu nie padło pomiędzy nimi słowo o bogu Sebeku i jego wysepce pośrodku przyświątynnej sadzawki. Mimo to Białowłosy o nim myślał jedynie. Oto siedział na śmigłym koniu, w dłoni miał łuk, a nóż w pochwie na szyi. I oto miał zginąć jak zwierzę prowadzone na rzeź bez walki, bez oporu, jak gdyby śmierć w paszczy owego plugawego potwora była w rzeczy samej największą radością, której oczekiwał. Lecz czyż nie miał słuszności Lauratas? Cóż mógł uczynić?
Jechali z wolna w kierunku miasta. W nagłym rozpaczliwym wybuchu gniewu Białowłosy ściągnął wodze konia, uniósł łuk i strzała świsnęła ostro. Ogromna czapla, która wzniosła się ponad trzciny, wydała ostry wysoki głos i spadła wolno do wody.
- Ani razu nie chybiłeś... - powiedział Lauratas, który zeskoczywszy zbliżył się do niego, prowadząc konia za uzdę. Chłopiec wsunął łuk pomiędzy skórzane pasy, którymi przytwierdzony był kołczan do boku konia.
- Wiele strzelałem do królików, gdy byłem mały - powiedział myśląc o wzgórzach dalekiej krainy nadmorskiej, gdzie się narodził. - Matka piekła je później. Jesteśmy ubogimi ludźmi i wszystko, co chcemy zjeść, musimy zabić sami.
Spojrzał na morze trzcin, w którym zniknęła zabita czapla.
- Wracajmy - powiedział siląc się na wesołość. - Mieliśmy dobre łowy, a jak powiadają w Troi, rzecz taka dobrze wróży!
Lauratas wskoczył na konia i ruszyli z wolna łąką ponad bagnistym brzegiem jeziora.
- Będzie mi smutno, gdy odejdziesz! - powiedział nagle Kreteńczyk. - Jesteś jeszcze chłopcem, lecz czy to bliska śmierć uczyniła cię dojrzałym, czy też zawsze byłeś roztropny, dość, że mówię z tobą jak z równym. I wielka to dla mnie radość móc posługiwać się mową ojców.