- Zabiłem go! - powiedział oddychając szybko. Lauratas zerwał się.
- Żyjesz!
- Żyję, lecz on nie żyje! -Chłopiec wskazał sadzawkę. - Uciekajmy, Lauratasie, gdyż lepsza śmierć w walce i ucieczce niż dobrowolna zgoda na tortury. Pójdź! Ciebie także zabiją, gdy ucieknę!
W tej samej chwili stary kapłan ożył i z przerażającym wrzaskiem rzucił się ku nim. Lauratas wstał. Pchnął nadbiegającego, który potoczył się, krzycząc, na kamienie.
Rzucili się ku stojącym w pobliżu koniom. Pędząc ku zaroślom nad jeziorem. Białowłosy obejrzał się. Ze świątyni wysypywały się białe postacie i biegły w kierunku sadzawki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pragnę, aby przywiedziono ich żywych
Het-Ka-Sebek, Strzegący Spokoju Duszy Boga, stał nieruchomo przed otwartą bramą świątyni. Promienie słońca padały bezlitośnie na jego obnażoną głowę i pierś, lecz on zdawał się tego nie odczuwać. Uniesioną dłonią przysłonił oczy i zwróciwszy spojrzenie w lewo, wpatrywał się w pas nadbrzeża i niedaleki gaj palmowy. Oblicze jego było spokojne i nie zdradzało żadnych uczuć.
W głębi dziedzińca, ukryci w cieniu uchylonego skrzydła wielkiej bramy, tłoczyli się kapłani. Lecz nikt nie śmiał zbliżyć się ku stojącemu. Stali równie nieruchomo jak on, wstrzymując oddech.
Nagle Het-Ka-Sebek drgnął. Na linii dzielącej gaj od jeziora dostrzegł mały, ciemny punkcik rosnący z każdą chwilą. Wysoki kapłan z wolna opuścił rękę i odwróciwszy wzrok spojrzał na jezioro. Człowiek, którego oczekiwał, nadjeżdżał.
Na kamiennym nadbrzeżu zaklekotały gwałtownie kopyta. Człowiek ściągnął wodze, koń stanął dęba, lecz jeździec był już na ziemi. Padł na kolana.
- Pragnę, aby przywiedziono ich żywych - rzekł HetKa-Sebek cicho. - Czemu tak późno przybywasz, wodzu straży pustynnej?
Klęczący uniósł głowę.
- Nie utraciliśmy ani jednej chwili. Lecz byłem z mymi ludźmi na skraju pustyni, gdyż tak nakazał mi pisarz. Chłopi donieśli, że wielki samotny lew porywa bydło z pastwisk. Upolowaliśmy o wschodzie słońca owego lwa pośród skał w głębi pustyni. A także małżonkę jego i dwoje młodych lwiąt. Powracaliśmy ku miastu, gdy dopadł nas twój wysłannik, panie mój. Pospieszyłem tu sam, a pozostałym nakazałem pędzić ku stajniom i porzuciwszy utrudzone zwierzęta, wybrać inne, najśmiglejsze. Wkrótce tu będą i przywiodą dla mnie nowego wierzchowca, gdyż ten nikogo by już dziś nie doścignął.
- Mają oni nad wami wielką przewagę! - Kapłan potrząsnął głową. - Słońce przebyło już drogę stąd... - wskazał narożnik dachu świątyni - do miejsca, gdzie się znajduje, odkąd rozpoczęli swą ucieczkę.
- Choćby przebiegło po dwakroć całe niebiosa, panie mój, przywiodę ci ich tu żywych, jak nakazałeś. Jeśli nie zabije ich wcześniej pustynia lub dzikie zwierzęta, dognamy ich wkrótce.
- Wstań! - powiedział Het-Ka-Sebek. - Kapłani, którzy widzieli ich ucieczkę, mówią, że pognali na zachód i zapewne skierowali się wzdłuż brzegu jeziora ku północy, unikając siedzib ludzkich. Wydałem już rozkaz, by zawiadomiono straże przy rzece. Lecz posuwając się w owym kierunku nie przebyliby konno bagien, a zresztą zbiegli w przeciwnym kierunku i zapewne kierować się będą ku morzu. Jeden z nich zna dobrze okolice miasta i jeziora.
- Konno nie przebędą pustyni, panie mój. A czasu mieli niewiele, by nas wyprzedzić.
- Jeden z nich, niemal dziecko, choć umiejący posługiwać się łukiem i nożem, jest białowłosy i skóra jego jest skórą ludów północy. Poznasz go niechybnie, gdy tylko ujrzysz. Drugi także nie jest Egipcjaninem i pochodzi z ludu morza.
- Pojmuję, panie mój...
Wódz straży pustynnej, zwanej Nuu, gdyż składała się ona z osiadłych potomków plemion koczowniczych pogranicza, obejrzał się.
Z dala dobiegł tętent kopyt. Spośród drzew wybiegły najpierw psy. Było ich kilkanaście. Sierść miały niemal białą, długie nogi, wąskie pyski i czerwone obwisłe uszy. Tuż za nimi ukazali się jeźdźcy na rosłych koniach.
Psy popędziły ku stojącemu przed Het-Ka-Sebekiem dowódcy straży, lecz ostry, krótki gwizd osadził je w miejscu, zawróciły powoli z cichym skowytem.
- Ruszaj - rzekł kapłan spokojnie. - A gdy pochwycisz ich, pamiętaj, że łaska świątyni umie być niemal tak wielka jak łaska boga. Niechaj im włos z głowy nie spadnie, choćbyś miał to życiem przypłacić. Pragnę, aby przywiedziono ich tu zdrowych i całych.
Wojownik upadł na twarz i zerwał się ponownie. Bez słowa ruszył biegiem ku swoim, z których jeden wysforował się ku przodowi, prowadząc luźnego konia. Dowódca straży wskoczył nie zatrzymując się i krzyknął cicho. Cały oddział zawrócił w miejscu i pomknął w prawo brzegiem jeziora, a później zniknął za drzewami. Tętent kopyt ucichł.
Het-Ka-Sebek spoglądał przez długą chwilę za nimi. Dostrzegł jeszcze błysk słońca na włóczni któregoś z jeźdźców, później powróciła cisza.
Zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
W ciągu tysiąca lat, od chwili gdy bóg zamieszkał w sadzawce świątynnej nad jeziorem, nigdy nie nastąpiło nic podobnego. I uczynił to chłopiec, niemal dziecko. Być może nie był on zwykłym chłopcem, lecz jakąś straszliwą istotą, zesłaną przez nieznane wrogie moce?
Może to one umieściły go na drodze okrętu starego Ahikara i kazały mu zawieźć owego młodzieńca do Egiptu, a jemu, Het-Ka-Sebekowi, kupić go? Jeśli tak było, czy mogło to oznaczać wróżbę okropną dla świątyni?
Słysząc lekki szelest nagich stóp na gładkich kamieniach szybko uniósł głowę i zaraz pochylił ją w głębokim pokłonie.
Stary człowiek, który nadszedł od strony wielkiej świątyni, zatrzymał się przed nim i uniósł rękę pozdrawiając
- Przyniesiono mi straszną wieść... - powiedział suchym, łamiącym się głosem. - Jakże doszło do tego? Czemu nikt nie ustrzegł wizerunku boga przed ręką zabójcy?