Выбрать главу

    - Chłopiec ów wskoczył do sadzawki i nożem zabił boga, rozpruwając mu brzuch, Ojcze Świątyni.

    - Nie wrzucono go?

    - Nie. Hu-Tepa, który strzegł powierzonej sobie dziewczynki, powiedział mi, że wpadła ona do sadzawki, a chłopiec ów skoczył jej na pomoc.

    - A więc nie mogłeś przewidzieć tego ty ani żaden z czcigodnych kapłanów. Nie opadnie karząca dłoń na winnego niedbalstwa, gdyż taka była wola boga - szepnął arcykapłan. - Taka była jego wola... - powtórzył niemal niedosłyszalnie i skierował się ku sadzawce idąc brzegiem jeziora. Het-Ka-Sebek ruszył za nim w milczeniu. Gdy wreszcie zatrzymali się przy kamiennym obramowaniu, spoglądając w dół ku wodzie, w której tam i na powrót pływał szybko maleńki szmaragdowy niemal krokodyl, skłonili mu się obaj głęboko, wyciągając przed siebie ręce.

    - Nieśmiertelny jest Sebek - powiedział głośniej arcykapłan i zwracając się ku Het-Ka-Sebekowi spytał: - Czy ów młody bóg przybył z jeziora?

    - Jest on synem zmarłego boga i narodził się przed dwoma miesiącami. Przebywał dotąd w Sadzawce Królów wraz ze swą matką. Kazałem przenieść go tu bez najmniejszej zwłoki, aby święta woda i wyspa nie stały puste.

    - Słusznie uczyniłeś... - Arcykapłan przyglądał się przez chwilę drobnemu, ruchliwemu stworzeniu, w niczym nie przypominającemu jeszcze potężnego potwora, w którego czas miał je przemienić. - Jest on zbyt mały dla przyjęcia żywej ofiary ludzkiej. Każ odesłać ową dziewczynkę rodzicom i spraw, by zostali obdarowani wielkimi darami, gdyż była ona przez czas pewien ulubienicą boga.

    - Tak uczynię, Ojcze Świątyni.

    - Lecz oto nadchodzi święto boga... - Arcykapłan pokiwał głową ze smutkiem. - Czym nakarmimy go w dzień święta? Nie przełknie on nawet niemowlęcia. A zresztą prócz tej dziewczynki, która znalazła się już w świętej sadzawce i wyszła z niej żywa, a więc nie może być ofiarowana powtórnie, nawet gdyby młody bóg mógł ją rozszarpać i zjednoczyć się z nią, nie mamy w świątyni nikogo, kto pochodzi z wód, a ciało jego jest bez zmazy.

    - Rozmyślałem nad tym, ojcze świątyni, i wierzę, że bóg otrzyma należną mu ofiarę, a gniew jego nie spadnie na nas i poświęcone mu miasto.

    - Słucham cię, Het-Ka-Sebeku. Cóż zamierzasz uczynić?

    - Otóż rozkazałem straży pustynnej ująć ich żywcem bez oglądania się na to, jak wiele trudu ma to kosztować. A gdy przywiodą ich tu, wówczas przywołam człowieka, który potrafi nakarmić boga małymi skrawkami ich ciał, tak aby żyli niemal do ostatniej chwili, gdyż zna on sposoby, dzięki którym umie zachować żywot i przytomność skazanego, choć ów niemal poćwiartowany już będzie.

    Stary człowiek zastanawiał się przez chwilę.

    - Sądzę, że będzie to słuszne - powiedział wreszcie - choć i on wyszedł żywy z sadzawki, lecz sprawił bogu cierpienie i bogu musi zostać oddany, aby uczynił z nim, co zechce. Człowiek taki nie może być ukarany karą zwykłą, przeznaczoną dla ludzi. Niech więc zjednoczy się z ojcem swoim, który postanowi sam, czy zechce go spożyć, a ów, który jest z nim, niechaj zostanie zabity w podobny sposób, lecz mięso jego pożreć mają ryby, gdyż nie przystoi, aby niewolnik świątynny stał się ofiarą w dniu tak wielkiego święta.

    - Stanie się, jak rozkazałeś, ojcze świątyni. Ruszyli z wolna ku wielkiej świątyni. Zerwał się lekki wiatr i zaszeleścił koronami palm i liśćmi sykomor, później nadszedł drugi podmuch, mocniejszy. Arcykapłan zatrzymał się i spojrzał na widnokrąg po drugiej stronie jeziora.

    - Czy widzisz, Het-Ka-Sebeku?

    - Widzę, ojcze świątyni.

    Niebo nad głowami stojących było ciemnobłękitne, na zachodzie zaś barwa jego stała się ciemnobrunatna.

    Trzeci, silniejszy podmuch targnął szatą Het-Ka-Sebeka. Ruszyli obaj, przyśpieszając kroku, ku wielkiej świątyni, której dach górował ponad koronami drzew.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Otwarty sarkofag Nerau-Ta

Wypadli spośród drzew i długo pędzili wzdłuż brzegu jeziora, pochyleni, nie oglądając się za siebie.

    Wreszcie Białowłosy odwrócił głowę. Górujące nad drzewami dachy świątyń były już daleko.

    Nie zwalniając zawołał do Lauratasa:

    - Nie ścigają nas! W którą stronę teraz? Kreteńczyk także obejrzał się i dopiero wówczas Białowłosy dostrzegł skurcz przerażenia na jego twarzy.

    - Cóż uczyniłeś, nieszczęsny? Zabiłeś mnie i siebie! Odnajdą oni nas nawet pod ziemią, a wówczas los, który czekał cię w paszczy krokodyla, wyda ci się szczęściem, którego nie zaznałeś! Zginęliśmy.

    Białowłosy ścisnął konia kolanami i zrównał się z Lauratasem. Jechali teraz obok siebie. Chłopiec pochylił się i zawołał przekrzykując tępy odgłos kopyt na kamienistym brzegu jeziora:

    - Czemu więc nie pochwyciłeś mnie i nie powstrzymałeś? Mogłeś to uczynić!

    Lauratas pochylił się niżej nad szyją konia i przez chwilę pędzili obok siebie w milczeniu.

    - Nie mogłem! - zawołał nagle nie zwracając głowy ku chłopcu. - Nienawidzę ich! Jesteś mojej mowy i czcisz moich bogów! Nie mogłem! Zginę przez to!

    Białowłosy raz jeszcze obejrzał się. Przez chwilę badał oczyma długie pasma wybrzeża, aż ku dalekim już drzewom na skraju świątynnych ogrodów. Lecz nadal nikogo nie było widać.

    - Nie ścigają nas?

    - Pościg wkrótce wyruszy!

    Wjechali w szeroki las trzcin, przez który biegła nadbrzeżna droga. Po lewej mieli jezioro, po prawej pola, a przed sobą daleką poszarpaną linię nagich wzgórz, za którymi rozpoczynało się morze piasków.

    - Stój! -krzyknął Białowłosy i wstrzymał konia, który wrył kopyta w ziemię robiąc bokami.

    Lauratas jeszcze przez chwilę gnał pochylony nad grzbietem zwierzęcia, później zatrzymał się i zawrócił. Stali teraz niewidzialni dla oczu ludzkich, otoczeni zewsząd wysokimi kitami trzcin.