Выбрать главу

    - Tak sądziłem... - rzekł król z namysłem. - Lecz^ pragnąłem zapytać cię wprzódy, by się upewnić. Ucieszyłaby mnie wieść, że to twój człowiek...

    - Dlaczego, królu? - zapytał szczerze, nie mogąc pojąć, czemu ucieczka jego młodego, zdrowego niewolnika miałaby ucieszyć władcę Cynowej Wyspy.

    Król raz jeszcze wskazał na miejsce obok siebie. Assebal siadł na brzegu posłania, starając się nie dać znać po sobie, że ostra woń źle wyprawionych skór jest mu niemiła.

    - Dzień kończy się... - rzekł król, jak gdyby bez związku z tym, co rzekł uprzednio. -Jeśli człowiek ów nie należał do twej załogi, musiał przybyć morzem. A nikt, kto nie jest rozbitkiem, nie przybywa morzem sam, lecz wraz z innymi. Schwytano go, gdy przyglądał się z dala memu miastu, jak gdyby wysłano go na zwiady. Pragnąłbym wiedzieć, kto go wysłał?

    Zamilkł na chwilę. Assebal nie przerywał milczenia żadnym pytaniem. Nadal nie pojmował, czemu oblicze króla jest zasępione, gdyż jeden człowiek, a nawet jeden uzbrojony okręt, który przypadkiem przybił do brzegów tej ogromnej wyspy, nie mógł zagrozić tak licznemu i dzielnemu ludowi. Król podjął:

    - Po dwakroć... choć nie działo się to ni za mojej, ni za twojej pamięci, ni za pamięci naszych ojców, nieprzyjaciel uderzył na nas z morza... Przybyli na licznych, szybkich okrętach, lecz odparliśmy ich. Wielu zginęło, a inni uciekli. Byli to ludzie jasnowłosi... A nie uderzyli na miasto wprost z morza, lecz przybili do brzegu z dala od miasta i podstępnie próbowali zbliżyć się tu bezdrożami leśnymi, by uderzyć na nas spoczywających we śnie... Lecz ojcowie nasi, podobnie jak my, czujnie strzegli naszych brzegów. I stało się po dwakroć tak, że nie oni uderzyli na nas, lecz my na nich, a że było nas więcej, ginęli... Oto dlaczego widok obcego wojownika, podkradającego się do miasta, myśleć mi każe o obronie. Wysłałem więc wielu zbrojnych ludzi, aby przetrząsnęli las w stronie, w której pojawił się ów człowiek. Lecz ludzie ci muszą powrócić przed zmrokiem... A zapewne nie zdążą przetrząsnąć przed zachodem całej puszczy, aż po rzekę na północ i dalej...

    - Czemu więc, wielki królu, nie każesz im stanąć obozem przed miastem, wystawiwszy naokół czujne straże, które uprzedzą cię o zbliżaniu się wroga, gdyby miał nadejść?

    Władca uniósł głowę i przez długą chwilę siedział spoglądając na niego w milczeniu. Wreszcie, jak gdyby utwierdziwszy się w myśli, że może rzec prawdę, powiedział:

    - Bowiem bóg tego nie pragnie.

    - Bóg?

    - Odkąd świat istnieje, ojcowie nasi w nocy, która poprzedza Święto Poranka, i w dniu, który następuje po niej, nie biorą oręża w dłoń, a także żaden człowiek nie może uderzyć na drugiego, choćby nie uzbrojoną dłonią i choćby był ojcem, który pragnie skarcić dziecko. Noc przed Porankiem i dzień cały po nim, aż do zachodu słońca, wolne są od wojny, zabójstwa i przemocy. Dnia tego umrzeć muszą jedynie ofiary złożone bogu, aby go uweselić!

    - Lecz słońce zajdzie niebawem! - Assebal nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia. - Cóż jeśli ludzie twoi doniosą ci, że wróg wysadził wojsko z okrętów i zbliża się ku twemu miastu?

    - Jeśli bóg zechce, abyśmy zginęli, wzejdzie wcześniej i spali ich swoimi promieniami. A gdy słońce dziś zajdzie, cały lud mój odrzuci oręż, a ja wraz z całym moim ludem. Albowiem nadchodzi noc i dzień po niej, gdy najsłabszy będzie równy najsilniejszemu. Tak chce prawo. Gdybyśmy uczynili inaczej, bóg starłby nas z czoła ziemi.

    Assebal pomyślał z nagłym niepokojem o sobie i czekającym w przystani okręcie. Słyszał o wojowniczych ludach na wybrzeżach położonych wiele dni drogi na wschód od Wyspy Cynowej. One to zapewne uderzyły ongi po dwakroć na tę krainę. Jeśli tak było, dzielnymi musieli być żeglarzami i trudno byłoby mu ratować się ucieczką morzem przed nimi, gdy napadną na miasto.

    - Czy pragniesz mi ukazać owego człowieka, królu? Nie zabili go twoi wojownicy, lecz przywiedli tu, jeśli dobrze pojąłem twe słowa?

    - Tak uczynili. Albowiem nie zabijamy obcych zabłąkanych na nasze brzegi, lecz składamy ich w ofierze bogu. On także jutro o świcie... - Urwał. - Lecz czemu pytasz mnie o to, kupcze?

    - Pytałem cię jedynie, królu, czy pragniesz mi go ukazać? Znam mowę wielu ludów i być może pojąłbym jego słowa i dowiedziałbym się, co czyni w twoim królestwie.

    - To prawda... - Król uniósł głowę, lecz nie wezwał stojących przed domem ludzi. Wstał i podszedł do ściany, gdzie wisiał oręż. Zdjął z kółka długi łuk, miecz wraz z pasem i uniósł oparty o ścianę lekki oszczep. - Oto jego broń... -rzekł. -We j rży j na nią, jeśli pragniesz. Być może powie ci więcej niż mnie.

    Assebal uniósł się z posłania i trzymając w rękach łuk podszedł do miejsca, gdzie z dachu padało najwięcej światła. Dzień zbliżał się ku końcowi, lecz był bezchmurny, a wieczór w tych okolicach trwał długo o tej porze roku.

    W blasku spływającym przez otwór w dachu, nad którym stało czerwieniejące niebo, młody kupiec fenicki długo wpatrywał się w srebrną nakładkę pośrodku wygiętego misternie kabłąka, opasującą go w miejscu, gdzie łucznik zaciska dłoń. Był to dar boskiego Widwojosa i wyobrażono na nim Wielką Matkę trzymającą w dłoniach węże, a także kapłana oddającego jej cześć. Wizerunek, choć mały i wykonany na cienkiej srebrnej blaszce, był tak wyraźny, że Assebal cmoknął z podziwem.

    - Rzecz to zdumiewająca... - rzekł. - Albowiem tak pięknej roboty nie zna ta część świata, a łuk musiał przybyć z tak daleka, że wierzyć nie śmiem własnym oczom!

    - Uwierz im... - rzekł król bez uśmiechu i wyciągnąwszy miecz z pochwy podał mu go. Spiż zalśnił ciemnym, złocistym połyskiem. Fenicjanin ujął brzeszczot miecza i począł przyglądać się rękojeści, która, choć nosiła ślady ręki ludzkiej i użycia, gdyż była w kilku miejscach płytko pokryta rysami, wykonana była z czarnego drzewa o wielkiej twardości. Assebal widział wyroby z owego drzewa i miał w domu wykonaną z niego szkatułkę, którą pradziad jego przywiózł z Gubal.